Jam w lesie - Beskid Festiwalowy

Jam w lesie w Bazie Lubogoszcz, koło Kasinki Małej w Beskidzie Wyspowym, czyli festiwal podróżniczo-muzyczny (uwaga! bezpłatny!) skutecznie robi konkurencję górom, w których ma miejsce i które jednocześnie rozsławia.
"Jam" oraz "baza" są słowami kluczami dla tego bardzo pozytywnego, cyklicznego już wydarzenia. Jam oznacza improwizowaną sesję muzyczną i rzeczywiście oprócz planowanych koncertów, bardzo dużo jest spontanicznego grania, które gdy pada z przed ogniska przenosi się do drewnianej świetlicy, a po jakimś czasie rytm bębniących bongosów zlewa się z rytmem własnego serca.
Natomiast pojęcie baza oznacza przede wszystkim podstawę, podłoże, podwalinę, stąd także główny składnik, tworzywo, a przez to zasadniczą część. I Jam w lesie doskonale koreluje z nazwą miejsca, w którym się odbywa, ponieważ przenosi uczestników do czegoś podstawowego, fundamentalnego, co w gonitwie współczesnego życia umyka i zanika - skupia ludzi wokół ogniska i ci, zamiast siedzieć wpatrzeni każdy w swój telefon, rozmawiają ze sobą, co więcej zagadują do stojącej obok nieznajomej osoby i nie ma w tym nic dziwnego ani nadzwyczajnego, również jedzenie jest podstawowe i proste - kiełbasa z ogniska, akustyczna muzyka grana na żywo. Proste czynności, proste życie, proste, otwarte i bezpośrednie relacje potęgują mnóstwo śmiechu, pozytywnej energii, inspiracji oraz kojącego odprężenia nie tylko dla podróżniczo-artystycznych ciał i dusz. Jednak ten błogi relaks na łonie przyrody nie oznacza rozprężenia - festiwal ma swój program, który jest konsekwentnie realizowany.
...
Festiwal rozpoczął się w piątek popołudniu, jednak dla nas trochę później, bo z Wrocławia wyruszyliśmy po pracy. Przedzieranie się przez autostradowe bramki i zwężenia, ostatnie zakupy przed opuszczeniem cywilizacji i gdy dotarliśmy na parking koło Kasinki Małej było już koło północy. Zgarnęliśmy bagaże i ruszyliśmy lekko pod górkę ku Bazie Lubogoszcz, nie wiedząc co o tej porze zastaniemy na miejscu. Po spacerze w towarzystwie pełni księżyca dotarliśmy do celu i wcale nie poczuliśmy jakby coś nas ominęło - ognisko, a przy nim śpiew i gra na instrumentach, pieczenie kiełbasek oraz rozmowy na tematy wszelakie trwały w najlepsze. Zostawiliśmy tobołki w jednym z drewnianych domków i momentalnie staliśmy się częścią ogniskowej wspólnoty i tak spędziliśmy czas do trzeciej nad ranem, kiedy to informacja, że śniadania wydawane są "tylko" do godziny 10-tej, zagoniła nas do łóżek.



Od rana słońce oraz piękno przyrody wprowadzały wszystkich w błogi nastrój. Jednak atrakcje festiwalowego programu były równie kuszące.




Zaczęło się energetycznie - od Afrotoniki i ich afrykańskich tańców, najpierw podziwialiśmy zafascynowane afrykańską kultura tancerki, które następnie zaprosiły nas do nauki śpiewu oraz tańca krótkiego układu, z każdym powtórzeniem podobało mi się co raz bardziej.







Kolejny punkt programu - warsztaty z jogi śmiechu, inspirowany był innym zakątkiem świata, ale również przyniósł wszystkim poprawę, i tak już wspaniałego nastroju. Nazwa ta na pierwszy rzut oka zawiera oksymoron - ponieważ śmiech kojarzy się z dźwiękiem i dynamiką, zaś joga ze spokojem, koncentracją i ciszą, jednak nie. Joga śmiechu zakłada, że śmiech tak jak np. umiejętności interpersonalne można, a nawet trzeba doskonalić poprzez praktykę odpowiednich ćwiczeń. Zatem ten rodzaj jogi poprzez połączenie odpowiedniego treningu ciała oraz ducha, umysłu, psychiki trenuje umiejętność śmiechu, a wiadomo każdy śmiech to zdrowie, tym bardziej wspólny śmiech w dobrym towarzystwie.



Jam w lesie festiwal podróżniczo-muzyczny, tak jak nazwa wskazuje, nie składa się tylko z improwizacji dźwiękowych, równie ważne jest w nim dzielenie się swoimi podróżniczymi doświadczeniami. Po południu głos oddano przybyłym z różnych stron kraju globtroterom:
Joanna Golińska opowiedziała o alternatywnej drodze na Machu Picchu, Jakub Duliszewski i jego ujmująca luzem i dowcipem osobowość zrelacjonowali podróż po Azji, zaś Arun Milcarz zaprezentował jak przebiegały jego poszukiwania odpowiedzi na pytanie, ile życie na afrykańskiej wyspie ma wspólnego z tym co pokazuje nam bajka "Madagaskar". Prezentacje podróżnicze odbywały się w formie podwójnego konkursu, nagrody były przygotowane dla podróżników oraz losowane dla widzów wybierających najlepszego prelegenta.



Ogół uczestników tego kameralnego i niezwykle pozytywnego festiwalu można scharakteryzować jako wrażliwi na sztukę i piękno włóczykije, dlatego motyw podróżniczy nie ograniczał się do wysłuchania kilku relacji. Każdy z przybyłych mógł znaleźć czas, by powędrować okolicznymi ścieżkami i odkrywać naturalne piękno beskidzkich krajobrazów. My również kilkakrotnie udaliśmy się na spacer pobliskimi dróżkami.



Wieczorem w festiwalowej świetlicy zrobiło się nastrojowo, najpierw za sprawą koncertu zespołu Ateya, a później spontanicznego transowego jam session, które brzmiało tak:



W poszukiwaniu zachodu słońca oderwaliśmy się na chwilę od festiwalowych rytmów. Zeszliśmy ze wzgórza, a widok który nam się ukazał, skradł nasze serca.
Wikipedia przytacza pewną legendę na temat powstania nazwy Beskid Wyspowy:
"Uważa się, że nazwa Beskid Wyspowy wprowadzona została do literatury przez Kazimierza Sosnowskiego, nauczyciela i pioniera turystyki górskiej w tym regionie. Podobno, gdy wraz z młodzieżą nocowali na szczycie Ćwilina, rankiem zobaczyli morze mgieł, z którego jak wyspy wyłaniały się szczyty gór".
Prawdopodobnie Sosnowski wraz z uczniami ujrzeli widok podobny do tego, który udało nam się uchwycić.


Rozłożyliśmy się na trawie, by delektować się ciszą i widokami, ta bezgłośna, odprężająca sjesta była cudowną odskocznią i regeneracją od miejskiego zgiełku, który mamy na co dzień. Nocą wróciliśmy jeszcze do skupionego wokół ogniska kręgu festiwalowiczów. Zwieńczeniem wieczoru było, tym razem, aktorskie jam session, czyli improwizacje teatralne, które zaserwowały nam ogromną dawkę śmiechu.

W niedzielę prezentacje podróżnicze rozpoczęły się o wcześniejszej godzinie, tak aby wszyscy zdążyli powrócić do swoich domów przed końcem weekendu. Tym razem dodatkową atrakcją przyszykowaną przez jednych z prelegentów - Sylwię Nowak i Łukasza Rogowskiego był przywieziony przez nich z Omanu orientalny poczęstunek. Kolejni podróżnicy Daga i Łukasz Andryszczak zabrali nas do swojego domu pod biegunem, a ostatni występujący Marek Kosiba pochwalił się swoimi zdjęciami cudów amerykańskiej natury. Prezentacje zwieńczyło losowanie nagród.




Ci, którzy mieli bliżej do domów, mogli pozostać jeszcze na kolejnych warsztatach śmiechu. Dla naszej ekipy przyszedł czas powrotu. Ruszyliśmy pod słońce, w stronę Wrocławia, z wieloma pięknymi i wesołymi wspomnieniami, z energetycznymi dźwiękami, pozytywną energią i kojącymi widokami w sercach, z niecierpliwością wyczekując kolejnej edycji Jam'u w lesie, która na szczęście już we wrześniu.



Na zakończenie i na zachętę jedno z wielu muzycznych odkryć edycji VI 2017, podróżująca pieśniarka Joanna Kuklińska i jej pieśń do władcy wzgórz. Nie czekajcie na skrzydła, niech Was nogi same poniosą! Nie tylko na Lubogoszcz i Jam w lesie, nie tylko w góry, gdziekolwiek, byle w drogę!