Pomiędzy - paradoksy prawdy


Wiek po wieku tragiczna historia powiela mechanizmy i schematy, te same żądzę skłaniają człowieka do czynów mających dramatyczne i ogromne konsekwencje. A w nich pełno równie ogromnych paradoksów, jak choćby ten- to nie oprawcy, a ich ofiary, czują, że nie mają powodu do dumy, z tego kim są.

Jeden z moich najulubieńszych cytatów z "Na początku jest koniec" i genialny Arkady Fidler:


„Kiedyś odkrywało się miejsca, nazywało się wyspy i niezmierzone krainy swoimi imionami, rysowało się mapy. Wynikało to z chęci zaznaczenia własnej obecności, pragnienia bycia ważnym, uzależniającego dążenia do sprostania swojemu ego. Europejczycy, nazywani w XVIII wieku wielkimi podróżnikami, w efekcie odkrywali lądy już dawno odkryte przez nie-Europejczyków, przemierzali gęste dżungle, roszcząc sobie prawo do nadawania im nazw, tylko dlatego że w sposobie myślenia ludów rdzennych nigdy nie było chęci definiowania. Definicje gwałcą spokój, narzucają narrację siły, władzy, przynależności i podległości. W definicjach jest cząstka autorytarności, tego, co w naszej kulturze może nazwalibyśmy charyzmą. U ludów rdzennych, w tym Majów, pojęcie odkrywania, definiowania, ale też charyzmy jest zupełnie odmienne.” [Weronika Mliczewska, Na początku jest koniec, s.75]



„Gdy jednym z najswawolniejszych, najbardziej groteskowych aktów światowej dyplomacji, mianowicie układem w Torde-sillas w 1494 roku, papież darował cały zamorski świat dwom drogim jego sercu narodom Portugalczykom i Hiszpanom, Portugalczykom, jak wiadomo, dostała się w Ameryce Południowej wschodnia jej część, Brazylia. Ale ziomkowie Vasco da Gamy, oślepieni mirażem wysp korzennych na Dalekim Wschodzie, zrazu nie bardzo wiedzieli, co począć z tym fantem, i po trosze nań się boczyli. Hiszpanie już dawno obsadzili swoją cześć Ameryki, na dobre obskubywali ją z bogactw, gnębili Indian, przebiegali kontynent tam i sam w poszukiwaniu legendarnego złotego króla El Dorado, niejeden raz spływali nieposkromioną Amazonką, zanim Portugalczycy pierwsze, niepewne, nieudolne stawiali kroki. Kilkadziesiąt lat upłynie, zanim kolonizacja wybrzeża brazylijskiego wejdzie na szersze tory. Powstanie port Bahia, a dopiero znacznie później portugalska wioska w zatoce Rio de Janeiro. Podczas gdy rozwój kolonii szedł w kierunku południowym, nikogo nie nęciła straszliwa puszcza u ujścia Amazonki. Ale niepohamowanej chciwości kolonizatorom na południu wnet zaczęło brakować wolnej ziemi, a jeszcze bardziej, po pochopnym wytępieniu ludności tubylczej, rąk roboczych, podczas gdy dorzecze Amazonki słynęło z nieprzebranej ilości plemion indiańskich. W 1615 roku, a więc w sto piętnaście lat po odkryciu ujścia rzeki, powstały tu pierwsze zalążki osiedla Para do Belem. Naturalne bogactwo lasów, dogodna spławność szlaków wodnych, obfitość ludzkiej zwierzyny szybko zwabiły tu bandy awanturników, żądnych łupu i szybkiego dorobku. Przeróżne męty przybywały nie tylko z innych części Brazylii, lecz i z samej Portugalii. Plemiona stawiające opór tępiono bez miłosierdzia. Zabijano mężczyzn, a resztę zaganiano jako jeńców na sprzedaż, przy tym z pasją gwałcąc kobiety. Indian mniej opornych, poddających się bez walki, brano również do niewoli lub szczuto ich przeciw innym, mniej ustępliwym szczepom. W XVII i XVIII wieku działy się nad Amazonka orgie okrucieństwa: bestialstwo portugalskich kupców, przemienionych w konkwistadorów, przewyższało osławioną srogość hiszpańskich zdobywców. W ciągu dwóch wieków biali fazenderzy zagarnęli wszystkie urodzajne grunta nad Dolną Amazonką, a ludność tubylczą, nie wybitą w walkach, zapędzili do niewoli pańszczyźnianej. Kto chcąc uniknąć jarzma zbiegał do puszczy, przymierał z głodu na malarycznych błotach, nawiedzanych powodziami Amazonki. Konkwistadorzy, przybywający tu przeważnie sami, bez białych kobiet, nie mieli uprzedzeń rasowych w stosunku do Indianek. Szybko powstawała ludność mieszana, zwłaszcza gdy w XVIII wieku zaczęto sprowadzać tu coraz więcej niewolników i niewolnic z Afryki. Trzy rasy, mieszane ze sobą w przeróżnych stopniach, tworzyły nie tylko Metysów, Mulatów i Kafuzów, potomków pochodzenia indiańsko-murzyńskiego, ale miedzy sobą jeszcze moc pośrednich odcieni. Powstała niebywała wielobarwność i różnorodność mieszkańców, których łączył wspólny, smutny los: nędza materialna i wyzucie przez białych władców z wszelkich praw. Także biała ludność nie stanowiła jednolitej całości. Ostra przepaść dzieliła ją na dwa wrogie sobie odłamy: na Portugalczyków Kreolów * (Wbrew błędnej często interpretacji, wyraz Kreol oznacza białego człowieka bez domieszki krwi innej rasy, lecz urodzonego już w Ameryce (przyp. autora) ), urodzonych już w kolonii, i na Portugalczyków urodzonych w Portugalii, a świeżo przybyłych do Brazylii. Ci nowo przybyli patrzyli z pogardą na Kreolów jak na ludzi pośledniejszego pochodzenia, a mając wpływy w ojczyźnie przywłaszczali sobie w kolonii intratne urzędy, wszelakie beneficja i przywileje. Rozgoryczeni Kreole odczuwali coraz dotkliwiej swoje upośledzenie. Ów rozdźwięk, istniejący nie tylko nad Amazonką i w pozostałej części Brazylii, lecz również we wszystkich
posiadłościach hiszpańskich, ostatecznie spowodował oderwanie się w pierwszej połowie XIX wieku kolonii od krajów macierzystych. Taki był układ sił społecznych i politycznych nad Dolną Amazonką, gdy w roku 1822 Brazylia wywalczyła sobie niezależność od Portugalii. Skończyły się rządy Europejczyków; nowi ludzie, Brazylijczycy-Kreole, objęli władzę.” [Arkady Fidler, Ryby śpiewają w Ukajali]



„Chciwość złota konkwistadorów hiszpańskich, zdobywających Amerykę, była upiorna, nie miała granic ani hamulców. Ona to rodziła ową niepojętą drapieżność i zuchwałość, dzięki której śmiesznie nikłe garstki awanturników podbijały i niszczyły potężne państwa. Gorączka złota trawiła Hiszpanów za dnia, koszmarne sny o skarbach dręczyły ich po nocach. Wiara, uczciwość, bohaterstwo, wierność, miłość nie istniały, jeśli zagradzały drogę do zdobycia złota. Niezmierne zasoby stały się łupem konkwistadorów w Meksyku i w Peru, ale żądzy zdobywców bynajmniej nie zaspokoiły. Znali oni tylko niewielką część Ameryki, podczas gdy na wschód od Peru rozciągały się tajemnicze, niezmierzone krainy i o ich to bogactwie krążyły podniecające, o Santa Madonna! Jakże porywające wieści.” [Arkady Fidler, Ryby śpiewają w Ukajali]




„-Łatwo ci mówić: „być dumnym”. Jak można być dumnym, kiedy podczas fiesty ludzie odcinają sobie maczetami ręce? Jak być dumnym, kiedy rano znajdujesz swojego ojca w rowie? Jak być dumnym, kiedy ludzie na twoich oczach kamienują sąsiada? Ja to przeżyłem. W tym się wychowałem i jestem dumny, że wybrałem inne życie. Myślisz, że to powód do dumy? Myślisz, że będę to wspierał po to by turyści porobili kilka zdjęć z cyklu „jak to fajnie być Majem” albo naukowcy napisali kilka artykułów pod tytułem „jak to wspaniale, że tradycje Majów są żywe”. To turyści poradzili mi, żebym nie pił nieprzygotowanej wody, żebym kupował wodę w butelkach. Majowie mi tego nie powiedzieli. Od tamtej pory tylko raz w roku chorujemy w rodzinie z powodu ameby. Wcześniej chorowaliśmy średnio raz w miesiącu. Przez to umarło jedno moje dziecko, najmłodsze. Przez odwodnienie. Czy mam być dumnym Majem? Zacofanym, brudnym, chorym? Wolę być człowiekiem bez przeszłości jak Amerykanie, ale dobrze wychować moje dzieci.
Miał po części rację. Na Zachodzie nadal panuje mit tak zwanego szlachetnego dzikusa, zapoczątkowany przez antropologa Leviego Straussa. Im bardziej roznegliżowani, im głębiej zaszyci w dżungli, im gęściej poprzekłuwane mają nosy i pomalowane twarze, tym bardziej ludzie odmiennych kultur są „indiańscy” i atrakcyjni. Tym lepiej sprzedaje się ich kulturę. Czytelnik podświadomie chciałby znaleźć ten obraz w tej książce, ale ja świadomie go tu nie zamieszczę. Mogłabym przecież opublikować zdjęcia z festiwali, karnawału albo miejsc ściśle turystycznych, gdzie tutejsi ludzie, alby zarobić parę marnych groszy, ubierają się w pióropusze i przepaski na biodra. Turyści oglądają to i wracają do swoich krajów, gdzie pokazują „prawdziwą” wersję kultury. W tym samym czasie ludzie ze zdjęć popijają coca-colę, ściągają dziurawe, piętnastoletnie adidasy i kładą się do snu w hamaku. Dlaczego Zachód oczekuje od egzotycznych kultur, że będą jednolite, że będą albo prymitywne, albo rozwijające się? Dlaczego nie chce zagłębić się w to co pomiędzy? W dialog, który tworzy się między rozwojem a zacofaniem, w kompromisy, które powstają na tle wierzeń i mitologii czy chociażby wygody życia, jakimi są podstawowe prawa człowieka, na przykład prawo do wyroku sądowego w miejsce samosądu. Prawda o obcej kulturze się nie sprzedaje. Nie można ubrać jej w jedno szokujące zdanie, nie można jej uprościć, gdyż pełna jest paradoksów, zupełnie jak nasze codzienne życie. Pytanie, czy będziemy w to brnąć i udawać, ze świat jest bardziej kolorowy niż naprawdę, czy będziemy starali się dociekać, którędy do tej prawdy można .. .błądzić. Błądzenie jest przecież najciekawszą podróżą. I może tylko to nas usprawiedliwia w naszej prymitywności względem z założenia „prymitywnych”. [Weronika Mliczewska, Na początku jest koniec, s.102-103]