tam gdzie ukrywa się piękno

"Tajemnica piękna kryje się w oku obserwatora."



Tą sentencję rozpowszechniła ostatnio włoską pisarka, Santa Montefiore. Myślę sobie, że autorka zgodzi się ze mną, że tu na pochmurnej ziemi polskiej są one jeszcze bardziej prawdziwe niż na słonecznym Półwyspie Apenińskim.
Podczas ostatniej wyprawy w dolnośląskie góry, szliśmy już którąś godzinę w deszczu. Przesiąknięte wodą ubrania i plecaki były coraz cięższe, temperatura coraz niższa, niebo coraz ciemniejsze. Jeszcze chwila i trzeba będzie wyciągnąć latarki czołówki i dobrze ukryć je pod kapturami, do schroniska pozostawał jeszcze spory kawałek kamienistej drogi. Szliśmy tak granią i w pewnym momencie zatrzymaliśmy się i wpatrywaliśmy w ukryty za chmurami i deszczem widok. Tak jakby chwila i warunki były ku temu najodpowiedniejsze i zgodnie doszliśmy do wniosku, że właśnie takie były. Po dłuższej chwili chłonięcia krajobrazu koleżanka powiedziała: "Góry w deszczu też mają swój piękny klimat". Przytaknęliśmy i staliśmy dalej jak zaklęci.

Nie ma niewłaściwej pogody, niewłaściwe może być ubranie. Nie ma złej pogody, może być zły humor albo złe nastawienie. Zamiast tracić na nie energię i czas, lepiej przeciwstawiać się tej umysłowej meteopatii kontrolując swoje emocje i myśli, sterując nimi oraz oddając się od czasu do czasu biblioterapii. Na dowód tego przytaczam przetestowaną i opisaną przez błyskotliwego Arkadego Fidlera bardzo patriotyczną metodę radzenia sobie z deszczową melancholią:



„Lunął deszcz i lał bez końca.
Brezent nad głową zaciągnęliśmy jak najbardziej przed siebie. To pomagało jako tako, szaruga moczyła już tylko nasze nogi, ale humor znowu diabli wzięli. Rozpaczliwie szukaliśmy drogi wyjścia, żeby przezwyciężyć nastrój. O czym myśleć, żeby było nam jaśniej i mniej chłodno?
— Ciekawe — odezwał się któryś z nas — co teraz porabia Irena Santor?
Pytanie padło w sam raz i zaprzątnęło nas doskonale. Wszyscy trzej ceniliśmy ulubioną śpiewaczkę, więc ona teraz przybywała do nas jak dobry duch. Prześcigaliśmy się wzajemnie w przypominaniu sobie szczegółów uroczego zjawiska. Przecież miała jasne, jak słońce jasne włosy; i miała ciepły, jakże ciepły i przejmujący głos; i jak szlachetny wyraz twarzy i oczu. Biła od niej jasność i promieniowała pogoda. Szły od nas do niej coraz serdeczniejsze uczucia i gdy czasem rzucaliśmy spojrzenie na brzeg, obok którego płynęliśmy, wtedy smętne drzewa, chłostane strumieniami deszczu, wydawały się mniej wrogie. W pewnej chwili rzuciłem okiem na jednego z obsługi motorówki i oniemiałem. Nastrój prysł. Człowiek ów dotychczas zachowywał się normalnie. A oto dostał ataku malarii. Twarz mu zsiniała, oczy stanęły w słup, a on cały popadł w silne drgawki, jak gdyby miał skonać lada chwila. Upadł na pokład motorówki i tam się dalej trząsł. Koledzy nie zwracali na niego szczególnej uwagi.
— Za pół godziny — wyjaśnił nam Pałka — chłop przyjdzie do siebie. To zwykły tu widok!...
Irena Santor gdzieś nam przepadła i już nie wróciła.
Do Bom Futuro, gdzie miał wysiąść Pałka, było tylko piętnaście kilometrów, ale brnęliśmy pod prąd i jazda trwała dłużej niż godzinę. Deszcz nie ustawał. Po zniknięciu Ireny Santor powstała w nas pustka i wtedy przyszedł mi na pamięć mój pobyt przed półtora rokiem w zapadłym kącie Perinet na Madagaskarze. Odezwałem się do towarzyszy, że chciałbym opowiedzieć im niezwykłe przejście, jakie miałem na Madagaskarze ze Zbigniewem Cybulskim.
Oczywiście oni:
— Jak to? Cybulski był na Madagaskarze?
— Nie. Ale ja byłem!
Owo Perinet leżało przy kolei w lesistych górach w połowie drogi między stolicą Tananariwą a wschodnim wybrzeżem wyspy, a udałem się do niego wiedziony pietyzmem, jak pielgrzym. Mianowicie przebywałem tam przed wojną przez wiele tygodni w miłym towarzystwie Bogdana Kreczmera, zbierając cenne okazy fauny. Teraz odwiedziłem stare kąty, by sobie przypomnieć to i owo z dawnych czasów, ale trafiłem jak najgorzej. Na nieustanny deszcz. — Tu, na Madeirze — wtrąciłem w moją opowieść — jest nas trzech; tam, w Perinet, byłem sam jeden, okrutnie samotny i do tego wśród rozpaczliwych ulew. Można było oszaleć. I nie było szybkiej ucieczki: najbliższy pociąg do Tananariwy odchodził dopiero za dwa dni w południe...
Na samym dworcu zakwaterowałem się w hotelu niesamowitym, bo pełnym pustych pokoi, a budowanym kiedyś na absurdalny wyrost — i byłem tu jedynym gościem. Gdy ktoś głośniej przemówił za ścianami, echo dudniło jak w zaczarowanym zamku. Makabryczność hotelu nasuwała nastroje z filmów Bergmana. Pod koniec dnia goniłem resztkami nerwów. Nigdzie dotąd nie czułem się tak daleki od wszystkiego, czym dotychczas żyłem; nawet najbliższych ludzi, drogich sercu, już nie potrafiłem sobie wyobrazić. Wtedy, leżąc w łóżku przy obskurnym migotaniu maleńkiej żarówki u sufitu i
przewracając strony znalezionego w hotelu tygodnika Time — nagle doznałem wstrząsu, czegoś w rodzaju olśnienia. Natrafiłem na artykuł zatytułowany: Człowiek w zielonych okularach. Amerykański korespondent z Warszawy pisał o Zbigniewie Cybulskim. I jak pisał! Chyba od czasów Modrzejewskiej czy Paderewskiego nigdy jeszcze nie okazywano Polakowi w amerykańskim czasopiśmie tyle uznania i takiej serdeczności. Artykulik pojawił się w numerze Time'a z 18 grudnia 1964 roku i stwierdzał, że Cybulski był obecnie pierwszym polskim aktorem, zdobywającym światową sławę.
Oczywiście przede wszystkim filmem „Popiół i diament". „Nigdy jeszcze nie widzieliśmy kogoś tak przeraźliwie konającego jak Cybulski w tym filmie" — cytował Amerykanin wypowiedź francuskiego krytyka... Ale nie tylko „Popiołem i diamentem" wchodził Cybulski na ekrany świata: angażowali go już Szwedzi do swoich filmów... Legendarne zielone okulary Cybulski nosił ponoć dniem i nocą, a on sam zwierzał się, że bez okularów czuł się zastraszony i nieszczęśliwy... Cybulski — zapewniał autor artykułu — był wielkim aktorem, rasowym człowiekiem sceny, pracownikiem nigdy nie strudzonym i nade wszystko dobrym kolegą, prawdziwym przyjacielem...
— Gdy wtedy czytałem tego Time'a — kończąc mówiłem do dwóch przyjaciół w motorówce — nie wyobrazicie sobie, co ze mną się stało! Jakie fantastyczne przemiany mogły zachodzie w człowieku! Mówiąc wzniośle: krew wróciła mi do serca, myśli nabiegły do głowy, radość do duszy. Poczułem się znowu normalnym, sobą! I od nowa silnym! Jak dobrze — pomyślałem wtedy — że mamy takich Cybulskich!...
— Nie wszyscy jego koledzy tak życzliwie o nim myśleli! — zaperzył się Pniewski, a oczy jego zabłyszczały z serdecznej wojowniczości.
— To, niestety, rzecz naturalna! — stwierdził Pałka. Obydwaj byli wzruszeni.
Byliśmy wszyscy wzruszeni. Deszcz już mniej nas gnębił. Więc przypomnienie sobie doskonałego aktora dobrze podziałało po raz wtóry. Ogrzało.”
[Arkady Fidler, Wielka straszna Amazonka"]