Kolumbia - autentyczna Ameryka


Kiedyś dla Polaków to co znajdowało się za żelazną kurtyną równało się niemalże z mitycznym rajem, zwłaszcza Stany Zjednoczenie Ameryki Północnej, czyli USA. Ten amerykański sen o wolności, dobrobycie i ogólnym wielopłaszczyznowym niezmąconym szczęściu przetrwał w mentalności naszego społeczeństwa transformację ustrojową. Znam mnóstwo osób, które od lat marzą o podróży do USA, często się słyszy, że nawet prawie każdy w Polsce o tym marzy. No właśnie, prawie robi różnicę.
U mnie jest odwrotnie, Stany cały czas są daleko na moim podróżniczym bucket list. Od małego kazano mi dużo czytać i oglądać o całym świecie oraz o jego historii. Szybko zrozumiałam, że USA wcale nie jest lepszą wersją cywilizacji, od tej która prosperowała w tamtej części globu zanim Kolumb odkrył Amerykę. Już jako przedszkolak wiedziałam, że Kolumb jej nie odkrył, że Ameryka istniała przed dotarciem do niej kolonizatorów i miała się wtedy bardzo dobrze. Jej rodowici mieszkańcy, wszelkiego rodzaju tak zwane plemiona indiańskie, imponują mi niezmiennie od ćwierć wieku. Dlatego moją ziemią obiecaną zawsze była Ameryka Południowa – kontynent, w którym rdzenność miesza się z hiszpańskim językiem i architekturą jednak nie zostaje sprowadzana wyłącznie do legend, rezerwatów i komercyjnych wyodrębnionych atrakcji turystycznych.





Owszem, jeszcze niedawno, jakby spytać mnie, do którego z krajów wymarzonego kontynentu chciałabym polecieć, wymieniłabym pewnie: Boliwię i Peru, Argentynę, Urugwaj i Chile, Brazylię. Czwartą pod względem wielkości Kolumbię, tak jak każda inna osoba zainteresowana Ameryką Łacińską, pominęłabym albo wymieniłabym gdzieś na końcu. Półtora roku temu to się zmieniło, przeczytałam solistowy program wyprawy do Kolumbii i w jednej sekundzie ten kraj stał się moim wymarzonym celem kolejnej podróży. Utwierdziłam się w tym przeświadczeniu, kiedy w relacji z podróży do Kolumbii usłyszałam, że pozostaje niezamerykanizowana i nieturystyczna, w przeciwieństwie do na przykład dużo bardziej popularnego Meksyku.



I choć nie wszystkie gwiazdy temu sprzyjały, trochę racjonalności wbrew, marzenie stało się wspomnieniem – 2 X ziściło się, stanęłam na kolumbijskiej ziemi, tej która do dziś pamięta stare dobre, prekolumbijskie czasy. Opłacało się przez dwadzieścia miesięcy odkładać dosłownie każdą złotówkę. Kolumbia zachwyciła i totalnie harmonizowała z moją duszą. Wbrew panującemu powszechnie przekonaniu można już czuć się tam bezpiecznie, a na ludzi czyha tam obecnie mniej zagrożeń niż w naszej Europie. Niestety za sprawą bijącego rekordy popularności, nomen omen amerykańskiego serialu zła sława ciągnie się za Kolumbią i utwierdza w mentalności potencjalnych turystów. Ten kto wykroczy swoim myśleniem poza schematy kultury popularnej, nie pożałuje i szybko odkryje, że Kolumbia należy aktualnie do niesprawiedliwie ocenianych i najbardziej niedocenianych krajów. Niedawno te spostrzeżenia podsumował, jak zawsze celnie, polski dziennikarz i globtroter Tomek Michniewicz: „Kolumbia - po 20 latach już bardzo, bardzo daleko od świata "Narcos". Patrzeć dziś na ten kraj przez pryzmat Pablo Escobara i braci Ochoa to jak myśleć, że Polska to kraj złodziei samochodów o złotych zębach, niedźwiedzi na ulicach i pijaczyn pod płotem. W obu przypadkach to już raczej dawne stereotypy.”

Do Bogoty przylecieliśmy trzeciego października około 18-tej, jednak w tym mieście, jak i w całym kraju ciemno robi się dość szybko. Wiozący nas bus piął się w górę pozostawiając za sobą oświetlone drapacze chmur, które stanowią spory procent ośmiomilionowego miasta. W dzień wieżowce nie zachwycają, ale po zmroku przystrojone kolorowym oświetleniem robią wrażenie. Okolica, w której przyszło nam nocować znacząco różniła się od nowoczesnych szarości. Candelaria najpiękniejsza, historyczna dzielnica stolicy Kolumbii składa się z kolorowych uliczek, pełnych knajpek i hosteli. Na rogu jednaj z nich znajdował się nasz Casu Hostel, kameralny i przytulny hostelik z sympatyczna obsługą. Poza nami prawie nie było innych gości, więc mogliśmy się czuć jak u siebie. Rozlokowaliśmy się w pokojach, po czym udaliśmy się upolować pierwszą lokalną kolację. Ku naszemu zdumieniu reprezentatywnym powitalnym kolumbijskim posiłkiem okazała się street foodowa pizza! Następnie przycupnęliśmy na placyku, pomiędzy lokalną młodzieżą, która miała tu swoje miejsce spotkań. Jednak po jakimś czasie deszcz przegonił naszą wesołą biesiadę do hotelowego salonu. Gdy zmęczenie dało się wreszcie we znaki, udaliśmy się spać, a miękkie łóżka wynagradzały długa podróż przez Pragę i Paryż. Nie wiem czy przez rozchwianie organizmu, zmianą czasu, czy faktycznie przez wysokość – Bogota położona jest na 2 640 metrach and poziomem morza- pierwszy sen był dość słaby i krótki.





Stolica okazała się jedynym miejscem na naszej trasie, w którym mieszkańcy, obsługa hostelu przestrzegali nas, by pilnować swoich toreb i plecaków. Po jajecznym śniadaniu w przyhotelowym barze, udaliśmy się na zwiedzanie. Oprócz zobaczenia centrum miasta, odwiedziliśmy trzy muzea, z czego dwa Muzeum Botero, zawierające dzieła plastyczne Fernando Botero oraz również innych sław i Muzeum Policji, zwiedzane z jednym z policjantów jako przewodnikiem były bezpłatne. W Muzeum Złota uiszczaliśmy niewielką opłatę. Wystawy przedstawiały spuściznę mitycznego El Dorado oraz wielowiekową tradycję lokalnego osadnictwa sięgającą czasów przedkolumbijskich. Jednak większe wrażenie niż muzealne zbiory, zrobiły na nas zakupy od ulicznej handlarki sprzedającej prażone mrówki. Chyba większość z nas zjadła je tylko dlatego że zrobiliśmy to grupowo, razem wzajemnie się dopingując. W moim odczuciu prażone owady w smaku najbardziej przypominały popcorn.




Co ciekawe w kolumbijskich muzeach nie było problemu z fotografowaniem, które często w takich obiektach jest zakazane. W Muzeum Sztuk oraz Muzeum Policji byliśmy prawie jedynymi zwiedzającymi. Spacerując po starówce nasza bardzo sfeminizowana grupa robiła sobie zdjęcia z pełniącymi służbę mundurowymi i jednomyślnie doszliśmy do wniosku, że dla nich jest to nie mniejsza atrakcja niż dla nas. Inną atrakcją Bogoty, a także innych kolumbijskich miast, jest sztuka uliczna przejawiająca się głównie w bardzo kolorowych muralach i grafikach. Czasem zdarza się i zobaczyć unikalną "sztukę uliczną 3D", czyli na przykład takie latynoskie smaczki:





Po południu udaliśmy się w miejsce, bez zdobycia którego pobyt w Bogocie byłby w moim odczuciu niepełny. Wzgórze Monserrate wznosi się tuż nad miastem i piętrzy na wysokość ponad trzech tysięcy metrów. Ponieważ wejście schodami było już zamknięte, ustawiliśmy się w kolejce do kasy, żeby wjechać na górę wagonikową kolejką linową. Kiedy okazało się, że zniżkowe bilety są dla grup co najmniej 20-sto osobowych, koleżanki szybko zagadnęły sześciu nieznajomych turystów z różnych krajów i przekonały, by się na chwilę przyłączyli do nas. Widok ze szczytu z jednej strony rozpościera się na majestatyczne zielone wzgórza, a z drugiej na ciągnącą się kilometrami panoramę stolicy, piękne miejsce opuszczaliśmy, gdy zaczęło się ściemniać. Na głównym placu miasta odbywała się tego wieczoru impreza zamknięta, więc powtórzyliśmy plan z poprzedniego wieczoru, siedzieliśmy jak lokalsi na placyku Candelarii, a później w hostelu.




W czwartek wyjechaliśmy ze stolicy wcześnie rano, śniadanie zjedliśmy już po drodze, żeby zaoszczędzić na czasie i zdążyć sprawnie opuścić stolicę zanim zrobi się korek uliczny. Dzień spędzony iście podróżniczo w drodze, to i na śniadanie zatrzymaliśmy się w przydrożnych barach. Ku naszemu zaskoczeniu zamówione przez nas śniadanie składało się z dwóch dań – tłustej zupy z dużą porcją mięsa w środku, a następnie jajecznicy z bułeczką i świeżo wyciskanym sokiem pomarańczowym. Najedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę. Tymczasem za oknem busa robiło się coraz cieplej. Następny przystanek zrobiliśmy w Chiquinquirá, czyli tak zwanej kolumbijskiej Częstochowie. To niewielkie miasteczko o kolonialnej zabudowie za sprawą przywiezionego z Hiszpanii w XVI wieku cudownego obrazu posiada słynne na cały kraj Sanktuarium Maryjne. Jednak kraje latynoskie rządzą się swoja mentalnością i tu na bazarze nieopodal Bazyliki, oprócz różańców kramarze sprzedawali rozmaite produkty z koki, a także środki na potencję, których działanie pokazywali na rozkładanych trójwymiarowych książkach-wycinankach. Pozytywnych emocji na sanktuaryjnym placu dopełniła przemiła kolumbijska pani, która zagadnęła nas ciekawa skąd jesteśmy i co będziemy w jej kraju zwiedzać. Pochwaliła wszystkie wymieniane przez nas miejsca. Na ochłonięcie z tych typowo latynoskich wrażeń zakupiliśmy dużo różańców i udaliśmy się w dalszą drogę.



Kolejny etap naszej podróży tego dnia odbył się nie tylko w przestrzeni ale i w czasie. Owszem, dla nas społeczeństwa, ponoszącego skutki zachłyśnięcia się cywilizacją zachodu, za którą nieustannie usilnie goni, Kolumbia ogólnie wydaje się miejscem z przeszłości. I chociaż na przykład to, że ludzie nie chodzą z głową w telefonach, można zwalić na biedę, jednak kiedy się przyjrzeć im uważnie, Kolumbijczycy wydają się autentycznie wcale tego do szczęścia nie potrzebować, nie tęsknić za tym. Nadal czerpią sporą przyjemność z realnego towarzystwa oraz prostych czynności takich jak rozmowa z drugim człowiekiem, również nieznajomym, wspólny posiłek czy słuchanie granej na żywo muzyki. To jest piękno człowieczeństwa, które zanika nawet na egzotyczniejszej i uboższej Kubie. Powracając do naszej podróży po wydającej się niezapatrzoną w USA Kolumbii, dojechaliśmy w niej do Barichary, miasteczka skansenu stanowiącego przestrzenny urbanistyczny pomnik architektury kolonialnej. Nie ma się co dziwić, że właśnie w nim nagrywanych jest najwięcej lokalnych telenowel: równiutkie bielutkie uliczki otoczone zielonymi wzgórzami tworzą pochyłą kratę, a na jej początku, środku i końcu kościółki z beżowych kamieni. Turystów garstka, a miejscowe dzieci gwarnie wybiegające ze szkoły na ryneczek spokojnego miasta wyglądają wręcz nienaturalnie. Spacer po Baricharze to cofnięcie się do kolonialnej historii tego kontynentu i smakowanie się w tym, co najlepszego pozostawiła po sobie. W tym czyściutkim i spokojnym miasteczku naprawdę miałam wrażenie, że czas płynie inaczej, wolniej. Niestety coraz mniej jest na świecie takich miejsc.



Po zmierzchu dojechaliśmy do Bacaregua Hostel w industrialnym, oczywiście na kolumbijski zupełnie inny od naszego sposób, San Gil. Miasto prócz przemysłu ma jeszcze jedną właściwość – jest krajową stolicą sportów ekstremalnych. Wrażenia z nocnego spaceru, którego gwoździem programu była kolacja w unikatowej miejscówce owinę tajemnicą i pozostawię Waszej wyobraźni lub do osobistej weryfikacji. Podobnie korzystanie z lokalnych atrakcji plenerowych, które stanowiły nasz kolejny cel programowy, ponieważ to jedyny element planu, który przyszło mi odpuścić. Natomiast po minach i emocjach koleżanek i kolegów korzystających z lotu paralotnią oraz raftingu jednoznacznie wnioskuję, że było warto. Kiedy towarzysze podróży siłowali się z żywiołami, ja postanowiłam zwiedzać San Gil kulinarnie. Ponieważ niektóre kramy otwierają się dopiero wieczorem, nie do końca mi to wyszło.





Czyniąc małą dygresję na temat ogólnie kolumbijskiego jedzenia – można by spokojnie poświecić mu cały odrębny wpis i byłoby o czym pisać. Lokalną kuchnię odebraliśmy jako specyficzną i raczej nie dla koneserów, potrawy takie jak tłuste zupy śniadaniowe oraz zapychające smażone przekąski w kształcie kul stanowiły niewyczerpane źródło anegdot i do dziś wywołują w nas salwy śmiechu. Mocną stroną kuchni kolumbijskiej są natomiast według mnie dania rybne i z owoców morza, zwłaszcza street food kubeczek frutti di mare oblanych wszystkimi możliwymi sosami na raz, a także wypasione owoce i soki świeżo z nich wyciskane, słabiej u nich z warzywami. Z lokalnych specyfików wspomnieć ponadto należy o: empanada, arepie, ryżu kokosowym, patacones, frytkach i krokietach z yuki, o niezjadliwym tamale, a ze słodkości polecam paczkowane owocowe galaretki i kawowe ciasteczka, a z ciast na przykład torta de alomjabana.



Szczęście mi sprzyjało, nie zakosztowałam wszystkich planowanych lokalnych specyfików, więc się nie przejadłam, natomiast udało mi się być świadkiem czegoś typowego dla miejscowej kultury – współczesnej prowincjonalnej fiesty. Miejscowa szkoła obchodziła swój jubileusz i z tej okazji urządziła ogromną muzyczno-taneczną przebieraną defiladę, całe miasteczko długo się bawiło. Tymczasem my znowu musieliśmy sobie przypomnieć o upływającym czasie, przepakowaliśmy się i pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Stamtąd kursowym autokarem udaliśmy się w całonocną podróż dalej na północ.




W Kolumbii, odwrotnie niż w Europie, im dalej na północ tym wyższe temperatury, dlatego kiedy rano wysiedliśmy z autobusu uderzyło nas żarzące powietrze, które tym samym oznajmiało: „Witamy na Karaibach!”. Tym razem hostel w Santa Marta, czyli Hostal North Bay, był mniej kolonialny niż wszystkie pozostałe, ale posiadał swoje odmienne zalety. Pozostawiliśmy w nim bagaże i przestrojeni na tropikalne klimaty udaliśmy się na miejską plażę.



Kiedy słońce opuściło zenit, dla odmiany udaliśmy się na inną plażę, tą według mnie lepszą, bo bardziej dziką. Jak wiadomo to co bardziej wartościowe, bywa zwykle trudniej dostępne, więc najpierw jechaliśmy podmiejskim autobusem do Taganga - sąsiedniej wioski, a następnie dość długo płynęliśmy małą łódką. Łajba mocno kołysała, ale nie to nam zapierało dech w piersiach, a zachwycające górzyste widoki, wzdłuż których płynęliśmy. Ukryta w skalistej zatoce Playa Cristal również urzekała, mnóstwo było palm, strzech i kolorowych hamaków, dużo lokalsów a mało turystów. Niepostrzeżenie zakolegowałam się z małym kolumbijskim chłopcem i do upadłego grałam z nim w piłkę. To jedno z najpiękniejszych kąpielisk, na jakich do tej pory byłam (drugie mieści się koło kubańskiego Baracoa). Kiedy opuszczaliśmy ten zakątek, światła się zmieniły i dodały miejscu nastrojowości, zwieńczonej oglądanym z łódki wspaniałym zachodem słońca, które całe pięknie skąpało się w morzu.




Tymczasem przybrzeżne miejscowości odpoczywały od całodziennych upałów i budziły się do życia, my również, więc udaliśmy się na nocne zwiedzanie starówki Santa Marta. Rażące słońcem i bielą za dnia miasto, po zmierzchu tętniło nocnym rytmem, podobnym do tej znanej mi z moich europejskich wojaży po krajach śródziemnomorskich, tylko w jeszcze bardziej egzotycznym i klimatycznym wydaniu: wąskie zabytkowe uliczki, pełne kolorowych światełek i zaludnionych knajpek tętniących porywająca muzyką, klienci i przechodnie cieszący się chwilą. To wszystko razem tworzyło cudowną aurę, miałam ochotę przycupnąć gdzieś tam, nie na chwilę, a na całą noc i chłonąć tą atmosferę jak gąbka wodę, a na końcu się rozpłynąć. Jednak prawa cywilizacji są bardziej nieubłagalne niż prawa natury. W hostelu czekało na nas przepakowywanie się przed tą najbardziej aktywną i przygodową częścią kolumbijskiej wyprawy. Rankiem po śniadaniu, które zamawiane w lokalnym barze bez naszego lidera-tłumacza, okazało się dla niektórych kolejnym zabawnym doświadczeniem, podjechały po nas dwa jeepy. Terenówki miały nas przywieść z powrotem pod hostel po czterech dniach pobytu w dżungli.
To był punkt kulminacyjny naszej podróży - kto do tej pory nie był pewien, że realizm magiczny narodził się właśnie w Kolumbii podczas pobytu w Tayrona National Natural Park, przekonał się o tym namacalnie. Ku naszemu zaskoczeniu w tropikalnej puszczy opiekował się nami nie tylko miejscowy przewodnik wraz z pomocnikiem, również kucharka, która gotowała nam w bazach turystycznych okazałe i bardzo smaczne posiłki. Nasz patron nosił pseudonim Marron (brązowy) i wyglądem nie przypominał rdzennych mieszkańców terenów Sierra Nevada de Santa Marta, a bardziej afrykańskich imigrantów. Jednak znał lokalną przyrodę i kulturę jak tutejszy, ponadto był opiekuńczy i bardzo komunikatywny, w przeciwieństwie do przewodników innych grup, chętnie dzielił się z nami ciekawostkami i wiedzą na temat dżungli, jej mieszkańców, ogólnie Kolumbii, jak też swojego barwnego życia i zawsze cierpliwie odpowiadał na nasze liczne i dociekliwe pytania. Miał też atrybut lokalnych mężczyzn, czyli swoje poporo.




Niewinnie zaczynająca się szeroka piaszczysta nasłoneczniona droga, im głębiej w puszczę tym bardziej się zwęża i fałduje, tym bardziej spowija się bujnym, zielonym, rozświergotanym gąszczem. Jest mniej więcej tak jak przed laty opisywał południowoamerykańską puszczę Arkady Fidler, nie sposób jej całej objąć obiektywem aparatu, ani ująć słowem, by czegoś z opisu tego naturalnego ogromu nie ująć. Przebiegający co jakiś czas bosonodzy mieszkańcy są równie idealnie wkomponowani w dżunglę jak rozmaita roślinność, wszystko tworzy trójwymiarowe puzzle, elementy przyrodniczej układanki, której nie zniszczyła komercja. Motocykl nie wjedzie do puszczy, jedynym środkiem transportu są muły, nie ma architektonicznych potworków z betonu, nie ma wi-fi, ani dzieci wpadających w histerię, ponieważ rodzice nie chcą im czegoś kupić. Jest naturalnie i skromnie, minimalistycznie, to jest mój wymarzony świat, mój american dream właśnie.



Oczywiście wszystkich przygód i doznań nie da się szczegółowo opisać, a i nie ma to sensu, bo każda wyprawa, ma swoje unikatowe doświadczenia i przygody, zależne od wielu czynników, między innymi aktualnych warunków pogodowych czy składu, pomysłowości i poczucia humoru danej ekipy – nasza miała te cechy na wysokim poziomie, dzięki czemu nie tylko wędrówka, ale i wieczory były zawsze bardzo wesołe, pozostawiły wiele wspomnień i anegdot.
W ogólnym zarysie celem trekkingu jest dojście do Ciudad Perdida (Zaginionego Miasta) ruin wioski odkrytej w latach 70-tych poprzedniego wieku, należącej kiedyś do prekolumbijskich cywilizacji. Zwą je kolumbijskim Machu Picchu, jednak tu w przeciwieństwie do peruwiańskich ruin można dotrzeć wyłącznie albo helikopterem albo po kilkudniowym intensywnym marszu z przeszkodami. Archeologiczna spuścizna zamieszkiwana jest obecnie przez Indian, między innymi widocznych na zdjęciach tych z plemienia Kogi. Nazywają oni siebie starszymi braćmi, a pozostałych ludzi młodszymi braćmi. Żyją z dala od cywilizacji, za którą nie przepadają i nie są też kontaktowi. Jednak przez kilka dni pobytu w dżungli, można ich życie w wielu codziennych sytuacjach podpatrywać, na przykład gdy robią pranie w rzece czy grają w piłkę.




Dzięki temu, że nasz przewodnik był zaprzyjaźniony z tym plemieniem, udało nam się spotkać z ich duchowym przywódcą, czyli Mamo – taki jakby odpowiednik naszego papieża. Wioski Indian Kogi są położone w górach, część z nich ukryte, więc droga do nich wiedzie przez wartkie rzeki i długie strome kamienne schodki, dobra kondycja fizyczna jest przydatna, ale warto się trochę zmęczyć. Po powrocie z Zaginionego Miasta czekała nas tego dnia jeszcze część drogi powrotnej przez dżunglę, aby czwartego dnia wrócić do startowego punktu styku z cywilizacją.



Odcinek drogi w pobliżu bazy pod siedzibą Kogi daje się wszystkim podróżnikom we znaki, natomiast miejscowi pomykają po wymagającym sprawności terenie bez zmęczenia i z dużym wdziękiem. Urodzić się i spędzić całe życie w określonych warunkach to zupełnie co innego niż przyjechać do nich na kilka dni, dlatego dla turystów zostały zbudowane specjalne bazy noclegowe składające się z dużych zadaszonych wiat, pod którymi są do wyboru na drewnianym stelażu materace owinięte moskitierami oraz rozwieszone hamaki, ścian oddzielających od dżungli na szczęście nie ma, natomiast łazienki są murowane i skanalizowane. Zwierząt, poza dokuczliwymi owadami, nie spotkaliśmy w puszczy żadnych, ale po szybko zapadającym zmroku, mieszkańcy gąszczu kołysali nas z oddali swoimi odgłosami. Chociaż przygody naszej grupy zostały niestety pomniejszone o brak tropikalnego deszczu, po którym dżungla żyje (jeszcze) bardziej to i tak umoczyliśmy się nieraz przeprawiając się przez rzeki oraz celowo kąpiąc się w nich dla orzeźwienia po kilkugodzinnym marszu. Zwykle pluskaliśmy się przy wodospadach i tu uczynię jedyny wyjątek, jeśli chodzi o autorstwo dokumentacji audiowizualnej, zamieszczając film mojej koleżanki Roksany ukazujący naszą najlepszą miejscówkę kąpielową przy ukrytym wodogrzmocie. Pływać się tam nie dało, co najwyżej skorzystać z naturalnych biczy wodnych, ale i tak była lepsza niż wszystkie plaże razem wzięte.



Kiedy wracaliśmy jeepem do Santa Marta zaczął padać deszcz i tak już było do końca pobytu w Kolumbii, chwilowe opady oglądaliśmy z okien pojazdów lub pomieszczeń, w których i tak musieliśmy przebywać, jak lotnisko. Resztę dnia spędziliśmy na zasłużonym odpoczynku. Oczywiście wszystkie bagaże z trekkingu oddaliśmy poprzez obsługę hostelu do pralni, ponieważ nie tylko były brudne i przepocone, przesiąknęły też tropikalną wilgocią. Kiedy rano przywieźli wyprane rzeczy, na nas czekał już bus, by zabrać nas na odkrywanie zupełnie innego oblicza Kolumbii:



Cartagena de Indianas – Złote Wrota Ameryki Południowej, Perła kolonialnej architektury i Karaibów, nie, to nie są przesadzone slogany reklamowe. Po tym mieście każdy chodzi zachwycony i oczarowany urokiem niezliczonych kolorowych i ukwieconych kolonialnych budowli wypełnionych kuszącymi knajpeczkami i hostelikami, których klimat dopieszczony jest nawet najmniejszymi detalami. Serce się krajało, że nie mogłam choć przez chwilę gościć w każdym z nich. Delektowaliśmy się atmosferą Cartageny aż do wieczora na zmianę spacerując i odpoczywając od upałów w którymś z lokali, wcale nie mając dość. Miasto szybko przejęło od odkrytej wcześniej Santa Marty rolę głównego portu na północy kontynentu. Po tutejszej ludności widać, że kolonializm od zawsze tu hulał, większość mieszkańców wbrew nazwie miasta z wyglądu bardziej przypomina rdzennych mieszkańców Afryki niż Ameryki, a sama Cartagena stanowi taką bogatszą wersja kubańskich miast. Podobnie też jak Twierdza Castro jest czynnym wulkanem, który bulgocze za dnia nie dając odetchnąć zmysłom, a nocami wybucha żywiołowymi tańcami i muzyką w różnej postaci. Jednak w porównaniu do innych latynoskich krajów, które poznałam ku naszej uciesze w Kolumbii częściej niż nowoczesne elektroniczne gatunki, jak reggaeton, odtwarzane są melodie bardziej anachroniczne, grane na żywych instrumentach, czasem nawet rzewne i trochę kiczowate, ale niezwykle klimatyczne i pasujące do miejsca.



Pomiędzy goszczeniem się w One Day Hostel udaliśmy się do kawiarni będącej mini laboratorium kawy, poszliśmy całą grupą, a nawet nadkompletem. Można powiedzieć, że integracja nie tylko z lokalną ludnością, lecz także z innymi podróżnikami to już nasza solistowa tradycja, gdyż w Maroko zaprosiliśmy na kolację na mieście mieszkającego z nami w hostelu Francuza. Tym razem na wspólne spędzenie tego i następnego wieczoru zaprosiliśmy Tadka, młodego Polaka podróżującego samotnie po Ameryce Południowej i Środkowej. Powrót do miejskiego życia zwieńczyliśmy zabawą w wielopoziomowej dyskotece, z której najwyższy mieścił się na dachu-tarsie z widokiem na oświetloną starówkę.



Cartagena jak na Karaiby przystało słynie również z okolicznych pięknych plaż. Następnego dnia wykupiliśmy rejs przez Isla de Rosario do Playa Blanca. Zarówno statek jak i plaża okazały się bardziej turystyczne od tych, z których korzystaliśmy przed dżunglą i nie odebrały im palmy pierwszeństwa. Jednak natłok głośnych turystów nie pozbawił zupełnie uroku tego nadal naturalnie pięknego miejsca. Odpoczynek zaliczyliśmy do udanych, włącznie z obfitym posiłkiem serwowanym tam z polowej kuchni - pierwszy raz zjadłam zupę z owoców morza, które w płynnej postaci nigdy mnie nie zachęcały i nie żałuję tego wyboru.

Tymczasem drugiego i ostatniego wieczoru w Cartagena de Indianas karmiliśmy się dźwiękami salsy, trafiliśmy do lokalu o kubańskiej nazwie: Donde Fidel? Faktycznie w zatłoczonej piwnicy można było poczuć się jak na wyspie jak wulkan gorącej, nie za sprawą temperatury, a atmosfery tam panującej. Kolumbijczycy jak i obcokrajowcy udowadniali jak poprzez taniec można zapomnieć o wszystkich problemach, by cieszyć się chwilą i życiem, chętnie też uczyli tej sztuki laików takich jak my. Miasto żyło swoim drugim życiem...




Następnego dnia jeszcze raz zapuściłam się w kolonialne uliczki, by nacieszyć oko wyjątkowym klimatem jaki stwarzała tamtejsza architektura oraz by podpatrywać życie mieszkańców. Popołudniu pod hostel podjechały żółte taksówki zawiozły nas na lotnisko. Przy kolumbijskim ukształtowaniu terenu i słabych drogach loty wewnętrzne stanowią ważną gałąź transportu.




Lot choć był krótki dostarczył sporo wrażeń. Ja siedząc przy oknie ekscytowałam się pięknem zachodu słońca, który pierwszy raz widziałam z takiej wysokości, inni emocjonowali się opóźniającym lądowaniem. Później jeszcze czekała nas godzina jazdy busem z Pereiry do Salento, oczywiście w naszej grupie w żadnej sytuacji o nudzie i powadze nie mogło być mowy, więc bawiliśmy się w „Jaka to melodia?” zgadując po jednej nutce jakie to piosenki puszcza kierowca. Dojechaliśmy w ciemności, jednak od razu dało się zauważyć, że tym razem śpimy w zupełnie innym miejscu niż dotychczas. Nie był to hostel, lecz wolnostojący położony za miasteczkiem dom, w którym mieszkaliśmy tylko my, bez gospodarzy i innych gości.



Już podczas pierwszego spaceru Salento zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie – śmiało można powiedzieć: to tu bije serce Ameryki Południowej, od lat niezmiennie, bo śladów nowoczesności właściwie tam nie ma. To tu najbardziej odczuwałam klimat ukazany w „Wietrznych podróżach” kandydującym do Oscara kolumbijskim filmie drogi. Wi-Fi miało być w naszej hacjendzie, jednak nie działało, wiele osób by to zmartwiło, ale nie nas! Tak jak i w dżungli, tak i tu wciągnęła nas jedna z planszowych gier towarzyskich, które w plecaku zajmują bardzo mało miejsca. Przetestowaliśmy i polecamy: „Czarne Historie” oraz „Dylematy”.
Dylematu nie mieliśmy natomiast następnego dnia, kiedy z powodu małej ilości terenówek wszyscy na stojąco zapakowaliśmy się do jednej i tak jechaliśmy przez dobre pół godziny – takie rzeczy tylko w Kolumbii!:



Tym sposobem dojechaliśmy do Valley de Cocora, miejscu słynnym na cały świat z palmy woskowej, najwyższym na świecie gatunku tej rośliny i uważanym za drzewo narodowe Kolumbii.



Palma de cera występuje wyłącznie w dolinie pod Salento, ale rejon słynie jeszcze z innej przyrodniczej atrakcji, z Kolibrów. Spacer warto wydłużyć o wizytę w prywatnej hodowli ptaków, przekształca się on wtedy w dłuższą i trudniejszą , ale i bardziej malowniczą i przygodową wędrówkę z całą serią wiszących mostów. Kolibry można fotografować do woli i w nieskończoność, właściwie to jest takie polowanie z obiektywem zamiast broni, bo ptaki te poruszają się tak szybko, że uchwycenie ich jest prawie niemożliwe.





W ramach niewielkiej, opłaty oprócz biletu wstępu, dostaje się pół litrowy kubek bardzo słodkiego tradycyjnego kolumbijskiego napoju z trzciny cukrowej agua de panela. Energia dostarczona przez ten wywar przydaje się do pokonania ostatniego stromego podejścia na trasie, jednak widok majestatycznych zamglonych gór, który ukazuje się po wdrapaniu się na szczyt wynagradza wszelki trud. Sceneria doliny Cocory jest po prostu cała baśniowa!



Po powrocie z tej świątyni zieleni złapaliśmy następnego jeepa i podjechaliśmy na plantację kawy, kolejnego atrybutu Salento, jak i całej Kolumbii. Na rodzinnej farmie poznaliśmy cały proces powstawania napoju, od zasadzenia ziarenka aż do zaparzenia. Oczywiście dostaliśmy też taką „kawę rzemieślniczą” do degustacji, mieliśmy również możliwość zakupu. Kawa to kolumbijskie czarne złoto. Rzeczywiście była tam bardzo smaczna, zwłaszcza ta podawana nam do śniadania w Bogocie i Salento. Natomiast miejscowi najczęściej pija kawę tinto, jest ona powszechnie dostępną, w wielu miejscach sprzedawaną na ulicy w małych kubeczkach, czarną i bardzo słodką wersją tego napoju.



W weekendowy wieczór kolorowe uliczki miasteczka zapełniły się ludźmi i dźwiękami dochodzącej z różnych stron klimatycznej lokalnej muzyki. Zaliczyliśmy słynnego lokalnego pstrąga na kolację, a później włóczyłam się po mieście. Chociaż nie lubię tłumów, lepiej się czuję na pustkowiu niż w bulwarowym ścisku, tym razem zupełnie mi to nie przeszkadzało. Przed przyjazdem do Kolumbii przeczytałam na dwóch polskich blogach relacje z objazdowych wypraw, które z całego kraju najbardziej urzekło właśnie Salento. Podróżujący autorzy uznali to miejsce za przepiękne oraz niezwykłe, posiadające wyjątkową energię i moc. Jednak po przygodach w dżungli i pobycie w zachwycającej, wręcz nierealnie pięknej jak na miasto, Cartagenie myślałam, że już żadne miejsce nie zrobi na mnie aż takiego wrażenia. Bardzo się myliłam.



To właśnie Salento pozostanie w moim sercu jako najbardziej czarowna cząstka Kolumbii. Mam totalną awersję do bardzo modnego, odnoszonego do wszystkiego, w tym często do różnych miejsc, określenia „magiczny” – po pierwsze dla tego, że jest ono obecnie nadużywane, a po drugie, że wyznaję pogląd, iż coś takiego jak magia (przykro mi bardzo w kierunku wszystkich wierzących w nią) po prostu nie istnieje, owszem jest wiele kwestii, zjawisk, obszarów na tym świecie, o których nie mamy pojęcia i nasz ludzki umysł nie pojmuje ich, ale wszystko co istnieje stanowi naturalną część wszechświata. Nie można niczego wyczarować, czary, magia to po prostu ułuda, mamienie, oszukiwanie umysłu i zmysłów. Jednak muszę przyznać, że kolumbijskie Salento stało się dla mnie, jako drugie po Barcelonie, w moim pojęciu miejscem magicznym, czyli takim jak z filmów Woodego Allena, takim, w którym wszystko się może wydarzyć i wszystko może mnie spotkać. De facto taka jest cała Kolumbia, może taka jest istota tego słynnego realizmu magicznego spopularyzowanego ostatnio w prologu serialu „Narcos”, akurat ja odkryłam to i najmocniej doświadczyłam spacerując po Salento ... Oczywiście nie mogę Wam zagwarantować, że poczujecie to samo tam lub gdziekolwiek indziej w Kolumbii, czy świecie, bo jak to ujął mój ulubiony podróżujący pisarz: "Ale niech nikt tam nie jedzie, sądząc, że znajdzie to co ja znalazłem, ponieważ każdy czyni z wszystkiego - miejsca, osoby czy wydarzenia - to, co chce, to , czego w danym momencie potrzebuje.” (Tiziano Terzani, „Nic nie zdarza się przypakiem”, s.541)




Po drugim noclegu w sielskiej hacjendzie przyszło nam się zmierzyć z mniej przyjemną wersją tego latynoskiego realizmu magicznego. Udaliśmy się do Armenii, aby stamtąd autobusem kursowym przemieścić się do Bogoty. Trasę mającą trwać około 7-8 godzin, pokonaliśmy w 12ście albo i więcej, dlaczego? Po pierwszym dwugodzinnym bardzo trudnym odcinku składającym się z górskich serpentyn, kierowcy zrobili przerwę obiadową, trwającą nieokreśloną ilość czasu, po prostu dopóki nie skończą oni jeść. Kiedy już to zrobili, bez żadnych ogłoszeń, przez megafon czy jakichkolwiek innych wrócili do pojazdu i czekali aż wszyscy pasażerowie się zejdą. Po drugie niedługo później autobus uległ awarii, postój na jej naprawienie trwał około godziny. Po trzecie i najważniejsze tego dnia, czyli 16 października, Kolumbijczycy obchodzili święto dla wielu wolne od pracy, więc wracali z przedłużonego weekendu, w dodatku jedna z najpopularniejszych lokalnych linii lotniczych Avianca z powodu strajku odwołała wszystkie swoje loty wewnętrzne, stąd ruch na drogach był potrójnie zwiększony. Do hostelu w Bogocie dotarliśmy bardzo późnym wieczorem, ale zdążyliśmy jeszcze na naszą ulubiona pizzę, którą właściciel baru, mimo że miał już zamykać lokal, specjalnie dla nas upiekł. Później długo i głośno siedzieliśmy w hostelowej kuchni nie mogąc się rozstać, by udać się na spoczynek w ostatnią naszą kolumbijską noc.
We wtorek mieliśmy jeszcze pół dnia, tym razem wraz z koleżankami zwiedzałyśmy, zasłonięty przy naszej wcześniejszej wizycie, plac Bolivar oraz śmielej zapuściłyśmy się w położone za nim uliczki i bazarki. Ostatni sok z mango, ciacho i pizza, żal wyprowadzać się z przemiłego hostelu, ale kolumbijski realizm nie był na tyle magiczny by zatrzymać czas. Przylecieliśmy do Polski i przez kolejne cztery tygodnie na wirtualnej grupie, którą przed wyprawą założyliśmy, ciągle wspominaliśmy wspólne przygody.



Podsumowania, wnioski i refleksje po dwutygodniowej, zorganizowanej wyprawie na mój wymarzony kontynent? Przede wszystkim podróż była dobrze zorganizowana programowo i logistycznie. Oczywiście zawsze kiedy wszystko zachwyca, apetyt rośnie w miarę podróżowania, ma się ochotę na dłużej i więcej. Osobiście zostałabym tam na zawsze, gdybym tylko nie była beztalenciem językowym, rzuciłabym wszystko i zamiast w Bieszczady wyprowadziłabym się gdziekolwiek, byle by do Kolumbii. Jednak realistycznie patrząc, że już raczej nie będzie dane mi tam wrócić, z nieodwiedzonych miejsc najbardziej żal mi niesamowitego rajskiego Guatape. Biorąc pod uwagę nasz zakres czasowy oraz tempo przemieszczania się po Kolumbii, które ograniczają ukształtowanie terenu, duże odległości oraz kiepskie drogi, zrobiliśmy plan maksimum, obejmujący całe bogactwo i różnorodność walorów tego pięknego kraju. Ponadto każda z miejscówek, w których nocowaliśmy oddawała kolumbijskiego ducha, pozwalały chłonąć kolonialną lub przyrodniczą atmosferę. Po raz kolejny poruszę też dwie kwestie, co lepsze: podróżować „na własną rękę” czy wraz z formalnym organizatorem, podróżować samemu czy w grupie? Uważam, że w obu przypadkach każda z alternatyw posiada swoje zalety, swoją wartość, swoje wyzwania i każda stwarza możliwości rozwoju w różnych aspektach. Odpierając częste zarzuty przeciwników podróżowania w sformalizowanej grupie: po pierwsze wyjazd, za który bierze organizator obligując się do realizacji dobrze przygotowanego programu, jest dobrym rozwiązaniem kiedy mamy mało czasu, zwykły pracowniczy urlop i nie możemy sobie pozwolić na kilkutygodniowe czy dłuższe podróżowanie na luzie. Ponieważ na odległość nie da się wszystkiego zaplanować w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie byliśmy, mając koordynatora z przetartymi szlakami oszczędzamy nasz limitowany czas. Po drugie jeśli tak jak ja nie domagamy w kompetencjach językowych, mamy w nim też wsparcie w tej kwestii (akurat w Kolumbii niemalże nigdzie nie dogadamy się po angielsku). Taka forma nie ogranicza też w żaden sposób, bo w każdej chwili można się odłączyć od grupy, zmodyfikować program lub się podzielić i wybrać jedna z opcji, nie uczestniczyć we wszystkim, po być samemu by zwiedzić mniej lub odkryć więcej. Po uczestnictwie w kilku grupowych zorganizowanych dalekich i egzotycznych wyprawach z czystym sumieniem mogę też obalić kolejny mit, bardzo istotny dla mnie jako amatora kulturoznawcy – nie prawdą jest, iż grupa ogranicza kontakt i integrację z miejscową ludnością oraz poznanie jej i lokalnej kultury. Przeciwnie grupa jest bardziej widoczna niż pojedyncza osoba, mieliśmy kilkakrotnie sytuacje, w których ciekawi nas Kolumbijczycy podchodzili do nas i bezinteresownie zaczynali rozmowę, były też takie, w których my inicjowaliśmy znajomość czy to z miejscowymi, czy z innymi turystami. Oprócz tego oczywiście nikt nie zabrania nam pomiędzy realizacją programu solo eksplorować przestrzeni miasta czy społeczności. Ponadto w gratisie dostaje się towarzystwo, wsparcie i śmiech, osób podobnych do nas. Zawiązuje się przy okazji wspólnotę z pozostałymi podróżnikami, więc prawie zawsze z ludźmi z tego samego co my kręgu kulturowego i posługujących się tym samym językiem. Dzięki temu podczas kilkunastu pełnych przygód, aktywnych, wspólnych dni w drodze łatwo się nam poznaje, rozmawia i współpracuje, bo mamy te same punkty odniesień, a nasze mentalności te same kulturowo-społeczno-historyczne uwarunkowania.

Przynajmniej tak było w naszym szczęśliwym przypadku. Jednak rzeczywistość, praktyka to loteria, w której nie ma pewników ani gwarancji, że te pomyślne czynniki, które u nas wystąpiły się powtórzą.


Co do samej Kolumbii: jak wspomniałam na początku jest już bezpiecznym krajem, a podróż tam wcale nie wiąże się z zawadiacką śmiałością, brawurą czy lekkomyślnością. Wyprawa do ojczyzny Shakiry to żaden kosmos, a traktowanie jej wyłącznie jako macierz Pablo Escoabra stanowi jednostronną i niesprawiedliwą ignorancję.




Jak jest w Kolumbii? Jaka jest Kolumbia?
Są to pytania, na które bardzo trudno odpowiedzieć zwięźle i zarazem wyczerpująco. Można powiedzieć obiektywnie, ale bardzo ogólnie, że jest przepiękna. Jednak taka odpowiedź niczego rozmówcy nie powie o tym kraju, nie odda też objazdowej podróży, ponieważ jest to duży kraj i bardzo zróżnicowany zarówno jeśli chodzi o geografię, demografię jak i historię. Po weryfikacji potwierdzam hasło reklamowe francuskiego biura podróży głoszące, że jeśli chce się zobaczyć wszystkie możliwe atrakcje Ameryki Południowej to trzeba jechać właśnie do Kolumbii, wcale nie jest ono przesadzone.
Kolumbia jest ciągle jeszcze nieturystyczna i ciągle jeszcze autentyczna.
Na charakter danego miejsca w znaczącym, prawdopodobnie nawet decydującym stopniu wpływają zamieszkujący je ludzie. Myślę sobie, że Kolumbijczycy pod wpływem bardzo tragicznych dziejów swojego kraju i narodu stali się zahartowani, mają gdzieś w głębi siebie jakiś smutek który sprawia, że nie są bezmyślnie głośni i głupkowato wesołkowaci, ale są pogodni i serdeczni, potrafią cieszyć się drobnostkami, prostym i skromnym życiem. Doceniają to co mają, jednocześnie są pracowici i przedsiębiorczy, a przy tym uczciwi. Nawet jeśli tego nie demonstrują na zewnątrz, to mają w sobie siłę właściwą tylko osobom, które przeżyły co najmniej jeden prawdziwy kataklizm i dramat. Wiedzą, że wszystko można przetrwać, po wszystkim się podnieść, wiele razy zaczynać od nowa, ale tylko wtedy gdy się w to wierzy i gdy weźmie się sprawy w swoje ręce. Z tego powodu stylizowana na zabawną satyrę piosenka pochodzącego z Bogoty zespołu Bomba Estero, według mnie w warstwie tekstowej doskonale oddaje ducha tamtejszej społeczności. Myślę, że można ją potraktować jako uosobienie całej Kolumbii, dlatego za niezawodnym tekstowo.pl przytoczę jej tłumaczenie jako podsumowanie wrażeń na temat tego cudownego kraju i jego niezłomnych mieszkańców:




Życzyłabym sobie i ja, żebym kiedyś się mogła utożsamiać/identyfikować ze słowami tego utworu:)
Kolumbia otrząsa się z wewnętrznych niepokojów i dopiero wchodzi na rynek masowej turystyki, więc nie można się tam zmęczyć wszechobecnym ściskiem i hałasem, za to nierzadko można się poczuć jak odkrywca. Dla prawdziwego podróżnika jest to zaletą, dla niedzielnego turysty wadą, gdyż zamiast do Ciudad Perdida woli pojechać w miejsca zatłoczone o każdej porze dnia i nocy, takie jak Machu Picu, ale za to znane z nazwy większej ilości osób, więc łatwiej zrobić wrażenie chwaląc się zdjęciami i opowieściami, zwłaszcza na innych szpanerach, lanserach. Do każdego należy wybór, do której grupy chce się zaliczać.
Ja mam już na oku i w marzeniach kolejny kraj, do odkrycia, do odczarowania z mitów i stereotypów, ale to już będzie zupełnie inna historia z innym klubem albo bez, i w innym kierunku. A czy się to uda, czy nie, i tak nieustannie będę odkrywać świat wokół siebie oraz wewnątrz siebie, tak jak to cały czas robię. Zatem do zobaczenia w drodze, gdzieś na szlaku a jeszcze lepiej poza szlakiem!