Miasto poza czasem i przestrzenią - Lwów




Lwie miasto, babciny raj utracony.
Żeby kogoś prawdziwie poznać i zrozumieć, trzeba poznać to co jest w jego oczach cenne, ale także to czego nie ma już, to co utracił. Jako mała dziewczynka nie rozumiałam tego. Nie znałam jeszcze świata, geograficznie ani historycznie, nie znałam historii Polski. Brzmiało dla mnie abstrakcyjnie, gdy w opowieściach babci było to polskie miasto, a w momencie, gdy je słuchałam już nie. Nie wiedziałam, że można kochać jakieś miejsce, za te wszystkie przeżycia, których się w nim doświadczyło, zwłaszcza, gdy potem gwałtownie i irracjonalnie zostało się stamtąd oderwanym.
Żeby zrozumieć siebie, trzeba poznać swoich przodków. Przez lata Lwów był dla mnie zakurzoną historią, czasem przeszłym, babciną historią. Przez lata ciągnęło mnie znacznie bardziej na południe, gdzie Ziemia Obiecana, pochodzącego od drugiej strony pokrewieństwa dziadka Szymona. Jednak ów odkładany Lwów czekał cierpliwie na swoją kolej.





Kilka najbardziej istotnych faktów na temat Lwowa, które wypadało by wiedzieć, czy się do niego wybieramy czy nie. Pierwszy, mój ulubiony, na temat genezy nazwy: Zakłada się, że około 1250 miasto założył wywodzący się z dynastii Rurykowiczów książę Daniela I Halicki. Nadał mu nazwę na cześć swojego syna Lwa (Lew przez duże "L" nie oznacza króla zwierząt, a popularne rosyjskie imię). Przez wieki Lwów przechodził z rąk do rąk, rosyjskich, polskich, węgierskich, atakowane było przez Tatarów, Turków, Kozaków, Szwedów, i innych. Mimo to stanowiło ważny ośrodek ekonomiczno-gospodarczy oraz kulturalno-naukowy. Burzliwe dzieje wpłynęły na bardzo zróżnicowany etnicznie i religijnie skład mieszkańców: Polacy, Żydzi, Rusini, Ormianie, Włosi, Węgrzy, Niemcy, Tatarzy to tylko niektóre z osiadłych we Lwowie nacji.
W 1918 roku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, wybuchły walki polsko-ukraińskie o miasto, zwycięskie dzięki młodym cywilny mieszkańcom -Orlętom Lwowskim. W okresie międzywojennym Lwów był nadal jednym z największych miast polskich (po Warszawie i Łodzi) oraz głównym ośrodkiem kultury, sztuki, nauki. Po II wojnie światowej mocarstwa podczas konferencji jałtańskiej ustaliły nowy podział świata i nie bacząc na wielowiekową polską tradycję, wcieliły Lwów do ZSRR, a polskich mieszkańców przymusowo wysiedlono. W ten sposób a ziemie dolnośląskie przybyli moi dziadkowie. Z jedną walizką w ręku, którą przez lata nie chowali, mając ciągle nadzieję, że kiedyś wreszcie wrócą do siebie.
Nie wrócili.



Dla mnie Lwów był zawsze z jednej strony miejscem, które powinnam, muszę i chcę poznać, a z drugiej strony kierunkiem mało atrakcyjnym, ciągle przegrywającym z południem Europy. Coraz częściej i mocniej czułam, że to już czas by go poznać. Los dał mi szansę w szczególnym czasie, gdy przypadła setna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości. Wtedy jeszcze polski Lwów brał udział w walkach narodowowyzwoleńczych. Minęło zaledwie ćwierć wieku i Polska bez walki utraciła duży i prężny ośrodek kultury, nauki i polskości.



Historia wymazała Lwów z mapy Polski. Nie wymazała natomiast jego polskiej historii, której śladów wszędzie pełno. Lwów ogólnie epatuje historią i to jest jego wielką zaletą. Władze miasta wykazują się szacunkiem do dorobku przeszłości. Nie tylko brak architektonicznych potworków, które u nas przyniósł początek transformacji ustrojowej, podpowiada nam, że nie jesteśmy w Polsce. Gdy tylko zaczynamy zwiedzać miasto, chociażby przez wszechobecne napisy w odmiennym alfabecie, nie mamy wątpliwości, że to już Ukraina.
Jednak jeśli ktoś myśli, że zwiedzając Lwów, poznaje Ukrainę jest w błędzie. Jest zbyt blisko Zachodu by oddawać specyfikę państwa, którego jest oficjalnie częścią. To miasto nie będąc jednoznacznie polskie czy ukraińskie albo jeszcze jakieś inne, stanowi odrębny twór. Dlatego myślę, że śmiało można powiedzieć:

Lwów to miasto znajdujące się poza czasem i przestrzenią.



Polska poprawność i grzeczność mieszają się tu z nieco upiornym i psychodelicznym ukraińskim dziwactwem.
Jednak zamiast chaosu i eklektyzmu powstała tu harmonijna wielowymiarowa fuzja, zarówno w sferze materialnej i wizualnej, jak i intelektualnej i duchowej. Lwowska różnorodność, otwartość i tolerancja przejawia się również w sferze religijnej - co kościół, to inne wyznanie.




Mi najbardziej spodobała się wizyta w katedrze ormiańskiej, niewielka ascetyczna świątynia. Niesamowitość czasu spędzonego w tej budowli, dodał anielski śpiew diakona, który udało nam się usłyszeć na żywo. Przez szacunek dla strefy sacrum postanowiłam nie pstrykać w tym miejscu zdjęć.
Aby przejście do sfery profanum było łagodne, wspomnę o świeckiej budowli, która zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz zrobiła na mnie duże wrażenie. Opera Lwowska to świątynia sztuki i dowód świetności miasta w czasach polskich.



Jaki jeszcze jest Lwów?
Dla mnie to miasto detali, przestrzeń tak olbrzymia i monumentalna, że aż przez to niefotogeniczna, gdyż nie mieści się w obiektywie zwykłego aparatu. Miejsce dziwacznych, pokręconych opowieści, które często są ukryte w lokalach gastronomicznych o niebanalnym kolorycie i atmosferze. Kryjówka, Do Legend, Cafe Masoch czy Mięso i Sprawiedliwość to tylko niektóre z nich. I choć kultura ukraińskiego biesiadowania jest zupełnie inna niż włoska, to jeden z powodów, dla którego Lwów kojarzył mi się ze stolicą Italii. Również i tu czas spędzony w restauracjach można śmiało nazwać punktem obowiązkowym zwiedzania miasta.





Lwów przezwałam Rzymem Wschodu nie tylko ze względu na ilość, wielkość dobrze zachowanych budynków, zaułków, ulic, także ze względu na górzyste usytuowanie. Jedyne co dziwi we Lwowie i odróżnia go od innych dużych europejskich miast to pozorny brak rzeki - pozorny, ponieważ posiada Pełtew, podziemną rzekę ukrytą w wyniku działań ludzkich. Mówi się, że jest ona niczym mitologiczny Styks, niewielu ją widziało. Początkowo Pełtew pełniła ważne funkcje jeśli chodzi o transport czy obronność miasta. Jednak w połowie XIX wieku fetor wydzielający się z niej stał się nie do zniesienia, podjęto decyzję o zasklepieniu, co przeprowadzano stopniowo od 1841 do 1905 roku. Współcześnie nad ukrytą rzeką znajdują się tętniące życiem ulice. Zasklepienie rzeki odbiło piętno na budowie architektonicznego symbolu miasta Opery Lwowskiej, którą wznoszono ponad Pełtwią.




Podczas mojego krótkiego weekendowego pobytu we Lwowie, jeszcze jeden aspekt życia skojarzył mi się z włoskim dolce vita - mianowicie podejście Lwowian do czasu. Miejscowi mówią: spokojnie, jak ma być za pięć minut może być równie dobrze za piętnaście minut, tu we Lwowie czas jest dla nas umowny, mamy do niego luźne podejście, życie toczy się swoim rytmem a my nie jesteśmy w ciągłym biegu jak mieszkańcy Kijowa.
Rzeczywiście spacerując po Lwowie odnosi się wrażenie, iż to jedno z niewielu miast w Europie, w którym Chronos nie ma władzy. Zdecydowanie służy to miastu. I choć żałuję, iż aby przekroczyć polsko-ukraińską granicę trzeba po kilku godzinach jazdy stać w często długiej kolejce i poddać się kontroli celnej (dla porównania i kontrastu w jedną stronę leciałam samolotem co trwało godzinę), zaryzykuję stwierdzenie, że również wyjęcie spod władzy Państwa Polskiego dobrze wpływa na Lwów i dzięki temu zachował swój niepowtarzalny urok i niepodążający z duchem czasu dawny czar.