czar industrialnej postapokalipsy



Reymontowski antyurbanizm, który za sprawą kultowej książki, a później również filmu uczynił Łódź, ironicznie ochrzczoną przez pisarza ziemią obiecaną, ikoną polskiego industrializmu. Po II wojnie światowej, inny literat, pracujący w Wydziale Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Łodzi Jan Sztaudynger, tak napisał o tym mieście: „Łódź czeka kogoś, kto by ją poślubił, kto by sercem ją schwycił, duszą przyhołubił, kto by zechciał ją zbawić, oczyścić, rozszerzyć”. Fabrykancki mit przebrzmiał, Łódź żyła w cieniu pobliskiej stolicy, na nic nie liczyła, w niczym nie pokładała nadziei. I kolejne pół wieku później, na początku XXI wieku, jej american dream się ziścił, uwiodła Davida Lyncha, reżysera przybyłego prosto z Los Angeles.


Z biegiem lat wspomnienie licealnego katowania „Ziemią obiecaną” i jej ekranizacją przenosiło się do lochów pamięci, a w jego miejscu kiełkowała ciekawość czy ta ziemia jest magiczna, demoniczna czy patologiczna. Intrygowało mnie, czy w czasach współczesnych, kiedy w powietrzu unosi się zapach agonii rodów fabrykanckich, można jeszcze poczuć magię polskiej wersji industrializmu, poczuć kwintesencję proletariatu. Przez kilka lat obwieszczałam światu: chce do Łodzi! A rozmówcy pukali się w czoło i odpowiadali: Ale po co? Przecież nic tam nie ma. Wreszcie Teatr Wielki w Łodzi dał mi pretekst (postanowiłam nadrobić zaległości z zeszłorocznej podróży na Kubę i obejrzeć występujący w Łodzi karaibski balet), by tak nie marnotrawnie i nonszalancko przejechać się bez powodu i celu.

Mając w zanadrzu wieczorny powód do pierwszej wizyty w Łodzi postanowiłam spędzić tam cały dzień. Niektóre miasta na siłę wymyślają „klucz” do poznania ich przestrzeni, Łódź tego robić nie musi, ścieżek wiodących do poznania oblicza „ziemi obiecanej” jest wiele: Łódź przemysłowa, filmowa, Łódź willi i pałaców, pisarzy, fabrykantów, Łódź PRL lub murali. Postanowiłam połączyć Łódź industrialną i artystyczną odwiedzając trzy muzea: Muzeum Kinematografii, Muzeum Włókiennictwa oraz Muzeum Kanału „Dętka”. Nie weszłam do żadnego z nich, dlaczego? O tym za chwilę. Najpierw o tym jak Łódź mnie oczarowała od pierwszego spojrzenia:

„Miasto może być krainą czarów, której źródłem jesteśmy my sami, nasze własne widzenie miasta.”

(Szeffel A., 2007, Widzenie niewidzialnego. Kino drogi Wima Wendersa, Autoportret. Pismo o dobrej przestrzeni, Nr 1- 2007)

Mnie, tak jak i Lyncha miasto pochłonęło i uwiodło. Duch miasta działał, latałam i skakałam po wszystkich murkach robiąc zdjęcia jak opętana. Może był to wynik subiektywnego spaczenia destynacjami moich ostatnich podróży, w które Łódź swoim krajobrazem się wpisywała. Od pierwszych chwil zapomniałam o całym świecie, jednocześnie myśląc o całym świecie, bo liczne rudery, ruiny, pustostany przypominały mi te z Havany i Tibilisi. Kiedy wyszłam z dworca na powierzchnię ukazał się mi widok, który sprawił, że na dłuższą chwilę zapomniałam o swoich muzealnych planach. Prawie jednocześnie zobaczyłam arcyciekawy mural na ogrodzonym rozwalającym się budynku, obok srebrną lokomotywę, kolorową cerkiew (Sobór św. Aleksandra Newskiego) oraz piękną bogato zdobioną kamienicę niczym z postapokaliptycznej wersji Barcelony, a naprzeciw niej pstrokaty mural z moimi ukochanymi Azteckimi twarzami.



Kiedy już nacieszyłam się wszystkimi elementami krajobrazu, ruszyłam ku Muzeum Kinematografii. Szłam ulicą Kilińskiego, ciągnącą się równolegle do stanowiącej epicentrum miasta Piotrkowskiej. Jednak miałam wrażenie, że są to obrzeża aglomeracji lub coś co pozostało po centrum, które uległo zagładzie. Wnioski te wyciągałam nie tylko na podstawie braku ludzi i aut, lecz na podstawie zagospodarowania przestrzeni a raczej jego braku:





Puste kamienice ustąpiły pustej przestrzeni, przez skwer dotarłam do pierwszego celu swojej miejskiej wędrówki - i w tym miejscu musi nastąpić outing mojej ignorancji: nigdy nie interesowałam się tym jak (i czy w ogóle) muzea pracują w dzień poprzedzający "Noc Muzeów". Tymczasem okazało się, że:



Zaskoczenie i zmartwienie trwało tylko ułamek sekundy, pogoda była ani zimna, ani upalna, więc doskonale nadawała się na nawet całodniowe eksplorowanie miasta. Postanowiłam zdać się na intuicję i spontaniczność, dać się Łodzi wodzić i uwodzić. Przecięłam prostopadłą ulicę, by dotrzeć do tej mitologicznej Piotrkowskiej. Podczas drogi miałam wrażenie, że odbywam nie tylko podróż w przestrzeni, ale też w czasie, właściwie jakbym znajdowała się w co najmniej dwóch, a nawet trzech epokach jednocześnie. Piotrkowska przywitała mnie skąpaną w słońcu feerią barw, nawet przejeżdżający tramwaj był w oryginalnym kolorze. Natomiast Stefan Jaracz na wkraczających w centralną część jedynej eleganckiej ulicy czeka przy kontenerze na odpady wielkogabarytowe. Jakby na potwierdzenie słów Sztaudyngera: "To największą Łodzi troską aby Łódź całą - zmieścić na Piotrkowską." Dacie wiarę?




Kiedy jest się Dolnoślązaczką, podróże po Polsce są ciekawe i egzotyczne, te po właściwej Polsce, tej, w której czuć polskość, jej historię i tradycję. Przyjeżdżając na przykład do takiego Poznania, gdzie co krok państwowe i narodowościowe akcenty jak Muzeum Państwa Polskiego (powstałe na podwalinach Muzeum Starożytności Polskich i Słowiańskich w Wielkim Księstwie Poznańskim), czuję się jakbym przyjechała do innego kraju, jakbym wyjechała za granicę, albo może odwrotnie jakbym dopiero wjechała w granice Polski, bo przybywam z ziem gdzie więcej śladów historii niemieckiej niż polskiej. Również w Łodzi, czyli na Piotrkowskiej jest mnóstwo tablic upamiętniających różne wydarzenia z historii Polski oraz zasłużonych dla niej osób.



Kluczem do poznania Łodzi może być również spacer tropem pomników i rzeźb, wzdłuż Piotrkowskiej jest ich sporo, nie wszystkie przedstawiają wizerunki postaci historycznych związanych z miastem, niektóre przedstawiają anonimowe osoby, i te są ładniejsze:



Nie zobaczyć łódzkich murali, to tak jakby nic nie zobaczyć, stanowią one jeden z współczesnych wyznaczników atrakcyjności tego miasta. Wielkie, bardzo ekspresyjne malunki pozytywnie mnie zaskoczyły, wręcz skradły moje serce:


Koniec - Piotrkowskiej - i co dalej? Położona pomiędzy dwoma placami - Wolności i Niepodległości - ulica mierzy 4,2 kilometrów i należy do najdłuższych ulic handlowych w Europie. Chociaż im bliżej krańca, zarówno południowego jak i północnego, na Piotrkowskiej jest coraz bardziej pusto i cicho, i tak przemierzając ją można odnieść wrażenie, że jeśli czegoś nie ma na Piotrkowskiej lub przyległych do niej zakamarkach, tego w Łodzi w ogóle nie ma. Jak kij wąska i długa, jak kij ma dwa końce i za tymi końcami wyziera pozbawiona życia pustka. To nawet nie jest aglomeracja w malignie a w agonii, ale właśnie tam co krok widać degenerację dawnego piękna, aspirującego kiedyś do miana industrialnej potęgi.
Jeśli już na tym tle występują ludzie to wyglądają na zmęczonych, smutnych. Miałam wrażenie, że nie idą obojętnie w stosunku do otaczającego świata, że widok mnie nie mogącą być miejscową, wzbudza ich zainteresowanie, ale takie bardziej negatywne, albo raczej zdziwienie. Nie wysnuwam tego wniosku tylko na podstawie pani, która pogoniła mnie, gdy fotografowałam pofabryczny pustostan. Ogół lokalnych sprawiał, że nie czułam się w pewnie. Może widok małej osóbki z dużą torbą i aparatem fotografującym całą nędzę ich miasta, był dla nich drażniący? Nie, nie sądzę by to było tylko to. Jednak chwilami myślałam, że zainteresowanie elementami krajobrazu Łodzi jest nietypowe, wręcz nie na miejscu. Nie wiem czy dziwiło mieszkańców, bo uważają, że nie zasługuje na nie, czy irytowało ich, że taka nędza życia po zagładzie kapitalistycznego pędu wydaje się komuś atrakcyjna.