rzeczywistość symboliką pieczętowana

-1. O tym, że mogę zabrać się na majówkę, dowiedziałam się od osób z Wrocławskiej Grupy Podróżników na dzień przed wyjazdem. Ponieważ wszystkie wcześniejsze plany legły już w gruzach, nie zastanawiałam się ani sekundy. Ten dowód mojej spontaniczności potwierdza, że kiedy odpowiadam: „nie wiem” na pytanie: „dokąd następna podróż?” jest to odpowiedź szczera, przemyślana, słuszna i wynikająca z praktyki. Pewnie też nie raz będę się musiała zmierzyć z innym pytaniem - „czemu akurat na Ukrainę?” i odpowiedź: „dlatego że nieznajomi tam jechali” znowu wywoła zdziwienie, konsternację i niezadowolenie. Stereotyp, że w podróży jest fajnie, wtedy i tylko wtedy gdy podróżuje się ze swoimi znajomymi, można łatwo obalić kiedy trafia się na osoby które nie tylko są pasjonatami podróżowania ogólnie, ale też miejsca będącego celem wyprawy i cieszą się jak dzieci (i jak ja) ze wszystkiego, z tak zwanego byle czego. Tym sposobem Ukraina, tereny na których urodzili się moi dziadkowie i które ciągle spychałam na dalszy plan, wybrała mnie na nasze pierwsze przygodne i przygodowe spotkanie.
Przyznaję byłam w błędzie wciąż spychając podróż na Kresy na jakieś nieokreślone kiedyś. Podczas tej pełnej wrażeń podróży egzotyka nie przejawiała się tym razem w tropikach, a wielogodzinny lot, zastąpiło stanie w długiej kolejce na przejściu granicznym, bo żeby znaleźć się w zupełnie innej rzeczywistości, wcale nie trzeba lecieć na drugą półkulę, wystarczy przekroczyć wschodnią granicę. A efekt zderzenia kultur jest tym większy, gdy to co na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo podobne, z bliska okazuje się zupełnie inne.

0. Prawdziwy podróżnik inspiruje nie tylko swoimi doświadczeniami, ale całym sobą, a te doświadczenia promieniują z niego nie tylko na innych ludzi ale i na przestrzeń, w której przebywa pomiędzy wyprawami. Z tak klimatycznego miejsca wystartowaliśmy w piątkowy wieczór. Jeszcze bardziej mogliśmy się zanurzyć w czekający za wschodnią granica nastrój, już na stacji benzynowej tuż za Wrocławiem. Zatrzymaliśmy się, zapadał mrok, zza szyb coraz mniej było widać, głównie rozmazane światła oraz atakujące z bilbordów reklamy orientalnych kanapek. Nagle ktoś stuka w okno po stronie przedniego pasażera, otwieramy i ukazuje się mężczyzna z kartonem pełnym płyt CD i pyta: „może muzyczka na podróż?” Muzyczki nie kupiliśmy, ale potraktowaliśmy tą osobliwość jako dobrą wróżbę na zaczynającą się drogę.

1. Błocąc w ciemnościach, pierwszą noc spędziliśmy jeszcze po stronie polskiej, jednak w miejscu, które znacznie bardziej przypominało ukraińską wieś niż duże miasto, które kilka godzin wcześniej opuściliśmy. Chata w Zalasowej, bez wody, bo uruchamianie pompy to zbyt długa procedura by się w nią na ten kawałek nocy i poranka, które tam spędziliśmy, bawić. Ale od początku, żeby nie mieć wody trzeba się najpierw ubłocić. Do Zalasowej przyjechaliśmy około godziny drugiej w nocy: zimno, kończy się droga, nie zaczynają się światła a niebo też nie ma czym rozświetlać nocy, więc żadnej chaty nie widać. Otaczają nas bagniste zarośla. Chłopaki idą na zwiady. Prawdopodobieństwo, że po dłużej chwili wpadli na właściwy trop jest spore, więc zostawiliśmy auto. Po pokonaniu pagórka dotarliśmy do chaty, nie wiem czy większa była radość czy ulga. Chata należy do Paparazziego. Paparazzi to nie zawód ani też nie nazwisko. Paparazzi jest kolegą Bola, który w gruzińskim Sighnaghi prowadzi wino i chleb. Paparazzi prowadzi analogiczny dom w Toskanii - wino i śpiew. W Zalasowej niczego nie prowadzi, ale ta jego polska niekomercyjna chata ma mega klimat wewnątrz i malownicze położenie na zewnątrz:





Pobyt w tym uroczym i urokliwym miejscu skończył się koło południa, kiedy to okazało się, że nasze autko przez resztę nocy ugrzęzło w błocie. Po dwóch godzinach, udało się je wydostać z naturalnej blokady. Nie obyło się jednak bez pomocy miejscowego traktora, na szczęście jego kierowca tego dnia nie zaczął od zakrapianego śniadania - przed czym ostrzegali nas jego sąsiedzi i był w stanie kierować swoim pojazdem i skutecznie nam pomóc. Bez większych przygód dotarliśmy do przejścia granicznego w Krościenku, a właściwie w jego szeroko rozumiane okolice.

2. Życie na granicy. Granica polsko-ukraińska jest miejscem gdzie można trenować granice swojej cierpliwości i wytrzymałości. Okazało się, że na odprawę będziemy czekać około sześć godzin. Nasze metody spędzenia tego czasu zdecydowanie wyróżniały się na tle pozostałych oczekujących: graliśmy w skojarzenia, w karty, oglądaliśmy bardzo podróżniczy film - The Way, a co niektórzy nawet żonglowali. Pierwsza doba we wspólnej podróży oczywiście nierozerwalnie łączy się z początkiem procesu integracji, podczas której wyszło na jaw, że mamy dwóch pasażerów na gapę. Pierwszym z nich był pluszowy miś, drugim reporter, spec od krajów wschodu, zwłaszcza Ukrainy, Ziemowit Szczerek, reprezentowany przez swoją książkę "Tatuaż z tryzubem".





Pozostali oczekujący na odprawę niczym się od siebie nie różnią i chociaż Szczerek opisuje przejście w Medyce, charakterystyka ta pasowałaby raczej do wszystkich przejść polsko-ukraińskich: „Po wyschnięty klepisku, tu i tam poprzetykanym jakąś asfalciną czy brukowanym kawalątkiem, kręcą się ludzie o wymiętych twarzach, w wymiętych ubraniach. Handlują kilkoma paczkami papierosów, flaszką wódki, jakimiś ciuchami po taniości.
Chodzą, pokazują, co tam mają do sprzedania pod połami kurtek, w torbach, torebkach, palą papierosy, prawie wszyscy ukraińskie, czy to Polacy, czy Ukraińcy, po cholerę przepłacać.
Piją podłą kawę z plastikowych kubków, jedni i drudzy, Polacy i Ukraińcy. Jedzą jakieś gulaszoidy w drewnianej budzie niedaleko przejścia. Oglądają ciąg ciężarówek stojący na granicy. Patrzą, jak kierowcy tirów myją zęby i płuczą usta wodą mineralna z butelki.
Polacy i Ukraińcy, synowie i córki tej samej ziemi podzielonej na dwie państwowe rzeczywistości i ukształtowani przez te dwie różne rzeczywistości, piją tę samą obrzydliwą kawę i patrzą na te same wymięte samochody upieprzone zaschniętym błotem. (...)
O tym, że świat się jednak nie kończy, przypomina pograniczne esperanto: trochę po polsku, trochę po ukraińsku, trochę po rosyjsku, gdy już się zupełnie nie da dogadać. Po angielsku nikt nawet nie próbuje. To nie ten model globalizacji. To czysta pragmatyka, a nie szpan wielkim światem.”
Było bardzo późno kiedy nadeszła nasza kolej odprawy, na granicy ukraińskiej zeszło długo, odsyłani od okienka do okienka, a następnie jeszcze do trzeciego i czwartego, w których urzędnicy spisywali wszystkie dane stukając jednym palcem w klawiaturę z częstotliwością kilka stuknięć na minutę. Gdy to wszystko się skończyło, można się było poczuć jak wypuszczonym na wolność, oczyszczonym z winy po jakimś procesie i wpuszczonym do lepszego świata, tymczasem zaczęły się drogi jak długopisy i tymczasem zaczął się koniec świata ....

3. Drogi jak długopisy. Drogi, ach te drogi, na drogie to one nie wyglądały. Wraz z przekroczeniem granicy czas przesunął się o godzinę do przodu, na Ukrainie zbliżała się północ, my jechaliśmy ale donikąd się nie przybliżaliśmy. Jeśli ktokolwiek narzekał kiedyś na polskie drogi, po przejechaniu ukraińskich na pewno przestanie, ta na którą wjechaliśmy znużeni wielogodzinnym oczekiwaniem, była dużo gorsza niż polskie drogi gruntowe. Przybywając na Ukrainę trzeba być przygotowanym na wszystko i jeszcze więcej, a najlepszym planem jest nieustanne weryfikowanie planu, tworzenie go na bieżąco. Przemierzając dziurawe ciemności, co jakiś czas rozświetlane tylko przydrożnymi, bardzo zadbanymi i podświetlanymi kapliczkami, postanowiliśmy, zabukować nocleg w najbliższej większej miejscowości. Do Truskawca dotarliśmy po pierwszej w nocy, byliśmy zmęczeni i nawet nie zaskoczyło nas, że oczekujący pracownik sanatorium-molochu, wydał nam klucze do pokoi, nie żądając żadnych dokumentów. Natomiast podróż na 9te piętro windą-komunistycznym reliktem odrobinę podniosło ciśnienie. Jednak szybko wróciło ono do normy i padliśmy do łóżek, bez eksploracji otoczenia.

4. Koniec świata. Rano podeszłam do okna, żeby zobaczyć gdzie właściwie się znajdujemy, jak w świetle dziennym wygląda ta Ukraina. Moim oczom ukazał się taki widok:

I chociaż wtedy jeszcze nie znałam tych słów Szczerka, przeczuwałam ich istnienie, wyczytałam je z widzianego krajobrazu: "Tak wyglądają końce świata. Zielono, przyjemnie, pusto i poczucie ulgi."

Sam "Cristal" sanatorium służące nam za hotel, nadawałby się również do powieści Kafki. Nie grzeszące estetyką labirynty korytarzy oraz pani w recepcji, która twierdziła, że nastąpiła jakaś pomyłka z naszą rezerwacją z booking i zostaliśmy zakwaterowanie według innej, a wyjaśnianie wszystkiego zajęło jej ponad dwie godziny, podczas, których cały czas trzymała nasze paszporty i w rezultacie nie obyło się bez dopłaty. W międzyczasie zjedliśmy śniadanie i wypiliśmy zdrowotny wyciąg ze zboża oraz przemierzaliśmy tam i z powrotem labirynty korytarzy budynku przypominające najstarsze z wrocławskich szpitali. Atmosferę panującą w Cristalu nie dało się porównać z niczym innym, czego doświadczyłam do tej pory w swoim życiu. Można ją jedynie określić jako podróż w czasie, do epoki, którą znaliśmy tylko ze starych komunistycznych filmów.



Jednak czas istniał naprawdę i naglił, a Huculszczyzna czekała na nas, nadal w oddali. Przemieszczaliśmy się na południe, zatrzymując się w Ivano-Frankivsku na zakupy i obiad.

5. Jedno ze 100 tysięcy jednakowych miast. Mimo szczerych chęci nie udało mi się w tym mieście znaleźć nic co chciałabym sfotografować. Ivano-Frankivsk za polski czasów nosił nazwę Stanisławów, aktualną ukraińską nadano na cześć pisarza, slawisty, tłumacza, działacza społecznego i politycznego Ivana Franka. Miasto wojewódzkie, o którym jednak za wiele powiedzieć nie można, poza tym, że wszystko wrzucono w nim chaotycznie do jednego worka obnażając tym samym urbanistyczne piętno komunizmu. Nie wiedząc, co powiedzieć o ukraińskiej wersji Stanisławowa, po raz kolejny wspomogę się opisem Ziemowita Szczerka: „Nie, z Frankiwskiem nie było jakoś bardzo źle. Kształt kamienic, kształt miasta, jego urbanistyka –wszystko było nawet dość czytelne i jasno nawiązywało do tego, do czego miało nawiązywać. Do Europy Środkowej, koniec, kropka. Ale Macondo to to nie było.Bo wszystko, czym wysmarowała to miasto Ukraina, przywodziło na myśl o najeździe barbarzyńców. Przeszkadzało mi we Frankiwsku to, co przeszkadza mi w polskich miastach. I co z mniejszym lub większym przekonaniem wmawiam sobie, że lubię, że muszę jakoś lubić, bo przecież trzeba się jakoś czuć we własnym kraju i nie wolno w nim zwariować. Choćby z tego powodu, że nie ma to sensu. Wszystkie te elementy, które składały się na ukraiński Ivano-Frankivsk, kostka brukowa, szyldy reklamowe, wystawy, sposób malowania czy tynkowania kamienic, wszystko to było na miejscu, ale było dobrane tak niezgrabnie i przypadkowo, jakby ktoś założył malinową marynarkę do kowbojskiej koszuli. Do tego dres i mokasyny.”



6. Chodź pomaluj mój świat na żółto i na niebiesko - chciało się śpiewać zarówno w mieście jak i poza nim, kiedy mijany krajobraz wszystkie elementy martwej natury pomalowane miał dwoma barwami narodowymi. Biorąc pod uwagę intensywność tych kolorów oraz ich delikatnie mówiąc średnie dopasowanie do siebie nawzajem, widok ten mógł wydawać się dziwny i irracjonalny.

Jednak zamysł ten miał bardzo głębokie podłoże. Oczywiście bardzo ładnie i merytorycznie genezę flagi i godła wykłada Szczerek: "Słowem rzeczywistość była taka sama, ale próbowała ją opieczętować inna symbolika. I ta symbolika próbowała wciągnąć rzeczywistość w inny świat.
*
Ukraińskie barwy, błękit i żółć, wzięły się z symboliki Księstwa Halicko-Wołyńskiego, które w herbie miały lwa złotego w tarczy niebieskiej. To złoto i błękit według niektórych kolory Andegawenów, których węgierska linia panowała w średniowieczu nad Rusią Halicką. Teraz interpretuje się je często jako kolor nieba i kolor uprawnej, żyznej ziemi pokrytej zbożem. Co bardziej romantyczni Ukraińcy twierdzą, ze to bardzo wygodny symbol, bo na Ukrainie gdzie nie spojrzysz – tam flaga. Ci mniej romantyczni uważają, że żeby flaga naprawdę oddawała ukraiński krajobraz, to na dolny pas powinno się dodać sporo pokruszonego betonu i rozjeżdżonego błota.
Nie bardzo wiadomo, skąd się wziął ukraiński tryzub. To znaczy – wiadomo, skąd się wziął na herbie: zaproponował go historyk Mychajało Hruszewski, gdy w 1947 roku projektowano herb powstającej właśnie Ukraińskiej Republiki Ludowej. Projekty były różne: żółta cyrylicka litera „U” na błękitnym tle, żółte gwiazdy na błękitnym tle (tyle, ile liter w słowie „Ukraina”, albo tyle, ile jest tradycyjnych ukraińskich regionów), archanioł Michał, Kozak z muszkietem. Mychajło Hruszewski zaproponował herb wielki w tarczy podzielonej na sześć pól. W polu sercowym, centralnym, znaleźć się miał złoty pług na tle błękitnym – symbol pokojowego, sielskiego narodu. A wokół: wszystkie tradycyjne ukraińskie symbole, czyli święty Jerzy, lew Księstwa Halicko-Wołyńskiego, zaporoski Kozak, symbol Kijowa –kusza trzymana w dłoni, i tryzub właśnie, znak Rurykowiczów, założycieli Kijowa. Z tego wszystkiego pozostał sam tryzub: był na Ukrainie symbolem najbardziej rozpoznawalnym, a poza tym najłatwiej było go narysować na murze.
Ale czemu właśnie tryzub wzięli sobie na godło Rurykowicze? Jedni twierdzą, że to uproszczony, schematyczny rysunek pikującego sokoła, inni że to znak starosłowiańskiego Peruna. Są też tacy, którzy utożsamiają tryzub z Neptunem i Posejdonem. A nawet, czemu nie, z Atlantydą. Najprawdopodobniej jednak wywodzi się od tamg stepowych koczowników – symboli, którymi nomadzi znakowali swoje zwierzęta poprzez wypalanie ich na ciałach koni i bydła i które później urosły do rangi znaków rodowych.”




7. Niech no tylko zakwitną jabłonie ... a stanie się piękniej. Gdy opuściliśmy Ivano-Frankivsk krajobraz piękniał z każdym kilometrem, a gdy minęliśmy ukraińską wersję kurortu, Jaremcze, mogliśmy uznać , że osiągnęliśmy cel - Karpaty i Huculszczyznę. Drewno, kamień, dym, zieleń, dużo zieleni, rwące rzeki i rozwalające się mosty, kwitnące drzewa łagodzące ten surowy krajobraz. W wiosce, przez którą przejeżdżaliśmy odbywał się festyn, a może nawet odpust, nie mogliśmy przegapić takiej okazji:


8. W huculskiej chacie ... było inaczej niż gdziekolwiek a jednocześnie bardzo swojsko, jak w domu. Jednak zanim wstąpiliśmy w te niezwykłe progi zostawiliśmy samochód na parkingu u sąsiada, czyli na dole w wiosce, zabraliśmy bagaże i zaczęliśmy się wdrapywać w kierunku chaty.



9. Na wysokiej połoninie. Po miłym wieczorze spędzonym z gospodarzami oraz pozostałymi przybyszami, nadszedł czas na wyruszenie na szlak. Wędrowaliśmy 12 godzin, w błocie i śniegu, a wieczorem kiedy wracaliśmy dołączyła do tych zjawisk przyrodniczych jeszcze bardzo zamglona ciemność. Mimo tego żadne huculskie upiory nas nie porwały. Wdrapaliśmy się na Popa Ivana i Smotrec.
Co zobaczyliśmy, czego się dowiedzieliśmy, doświadczyliśmy i odczuliśmy wszystkimi sześcioma zmysłami wspominałam już trochę w dwóch wcześniejszych wpisach:
awesome&creepy kraina
o białym słoniu

Kolację zjedliśmy w wiejskim sklepie, w którym sprzedawczyni gotuje na miejscu pierożki a klienci mają na podeście dwie ławy do dyspozycji, żeby nie musieli jeść na stojąco. Do chaty wróciliśmy bardzo późną porą, dlatego następny dzień bez wyrzutów sumienia przeznaczyliśmy na zasłużoną regenerację. Wtorek spędziliśmy wokół chaty, na wchłanianiu huculskiej atmosfery, pomocy gospodarzom oraz słuchania ich opowieści o kultywowanych miejscowych tradycjach. I było dokładnie tak, jak jest napisane na stronie tego nietypowego schroniska: "Piękne widoki, zjawiskowe wschody słońca i życie jak dawniej na "wysokiej połoninie" to tylko niektóre z zalet tego miejsca. Chata to opcja dla turystów mniej wymagających, ale ceniących sobie prawdziwą, huculską atmosferę. W założeniu chata ma mieć charakter użytkowego "muzeum", w pełni oddawać klimat starego huculskiego domu." Ciężko było rozstawać się z tym miejscem, jednak myśl o ponownej kilkugodzinnej przeprawie przez granicę nakazywała nam powoli rozpocząć drogę powrotną. Jak to na road tripach bywa nie uniknęliśmy kolejnych niespodziewanych przygód. Podczas zmiany koła na wiejskiej drodze, doświadczyliśmy miejscowej życzliwości i gotowości do bezinteresownej pomocy. Poruszająca kultura huculska to nie tylko krajobrazy i rękodzieło, nie można pominąć tak ważnego jej elementu jak muzyka, nie tylko ta dawna, stricte ludowa, ale również współczesna czerpiąca bardzo wyraźnie z tradycji. Również i ona, tak jak surowe karpackie krajobrazy, chwyta za serce i wywołuje gęsią skórkę na ciele. Na poniższym filmiku towarzysząca nam w aucie ilustracja muzyczna - zespół PERKALABA w utworze "Autobus", którego w wersji niezremiksowanej niestety próżno szukać na youtube.



10. Drugie życie miasta. To nocne. Powróciliśmy do Ivano-Frankivska, gdzie postanowiliśmy przenocować, żeby następnego dnia mieć bliżej do granicy. Obiad zjedliśmy w przysposobionej podczas pierwszej wizyty knajpce, a następnie udaliśmy się na miejski spacer.
Uwielbiam nocne spacery po odwiedzanych w podróży miastach. Tak wiem, ostatnio często można przeczytać to zdanie w internecie. Jednak ja odkryłam uroki tej aktywności, kiedy lansujący modę na ten zachwyt blogerzy podróżniczy byli bardzo mali albo nie było ich jeszcze na świecie. Nocne życie każdego miasta, to jego drugie oblicze, odmienne od tego dziennego, ale pod pewnymi względami można uznać za lepsze - z jednej strony tajemnicze, bo ciemność pewne aspekty miasta zakrywa lub zniekształca, a z drugiej strony grająca w światłocienie z podświetleniem ciemność nadaje przestrzeni nowy wymiar i nową jakość. Miasta, ulice, skwery i zaułki, które za dnia zachwycały, wieczorami jeszcze zyskują dodatkowego klimatu i nastroju. Natomiast miasta, które za dnia nie miały nic do zaoferowania, nocami niczym Doktor Jekyll i pan Hyde, przeobrażają się, ukazują swój ukryty urok, udowadniając, że zasługują na czas w nich spędzony. Szczególne miejsce w tej drugiej kategorii zajmują miasta, takie jak gruzińskie Kutaisi czy właśnie Ivano-Frankivsk, których urbanistyka padła ofiarą komunistycznego barbarzyństwa. Nocne spacery w takich miejscach, które pod osłoną nocy odkrywałam na nowo, mimo że podczas nich nie wydarzyło się nic szczególnego, na trwałe zapisują się w moich podróżniczych wspomnieniach.



11. Proste historie- czasami im mniej bodźców, tym bardziej potęgują się w naszej głowie i tym więcej mamy wrażeń. Po nocy w bardzo cywilizowanym hotelu za śmiesznie niską cenę, ruszyliśmy w stronę granicy. Na śniadanie celowo zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze dla ciężarowców. Wizyta ta okazała się sama w sobie zabawną przygodą, której klimatu i tak by żadne zdjęcia nie oddały. Przybytek prowadzony był przez dwie "zjawiskowe" siostry, które wyglądały jakby ktoś wieczorem zamknął je za karę w tym barze, podczas gdy wyszykowały się na imprezę, podobnie się zachowywały - jakby pracować i żyć przyszło im za karę. Obsługiwanie klientów, czyli nas przychodziło im z niewyobrażalnym trudem, na pociechę podkręciły nam w głośnikach lokalny pop. Po wizycie w takich zapomnianych przez jakichkolwiek bogów miejscach, wywieszki na stacjach benzynowych, takie jak ta, nie powinny dziwić:



My też zakupiliśmy zawieszkę do auta tyle że zapachową, aby zniwelowała woń naszych zabłoconych i przepoconych butów walających się po zapakowanym po brzegi bagażniku. Jednak jej sztuczny aromat drażnił przywykłych do naturalnych aromatów nas i szybko została zdjęta, może na szczęście i dzięki temu odprawa graniczna przeszła tym razem szybka a celnik mający za zadanie dokładnie analizować zawartość bagażnika i tobołków, na pytanie: czy wypakowywać? odpowiedział bardziej z obawą niż uśmiechem: nie, bo jeszcze coś mnie zaatakuje! :)

Mnie na pewno zaatakowały niewidzialne huculskie upiory i skradły moje serce, nieustannie wracam wspomnieniami do Słowiańskiej Atlantydy i mam nadzieję, że jeszcze nie raz powrócę na tę niezwykłą ziemię.





* wszystkie cytowane słowa Ziemowita Szczerka pochodzą z jego książki: "Tatuaż z tryzubem", wydanej przez Wydawnictwo Czarne w 2015 roku, którą polecam równie gorąco co Ukrainę.